Guardians of the Samsung Galaxy
14-05-2017Nieco zabawna wydaje się dzisiaj ta recenzencka klisza o ryzyku, jakie podjął Disney, inwestując w film o wygadanym szopie i rozkosznym drzewku. Kiedyś zrobił przecież prawie dokładnie to samo z „Pocahontas”. „Strażnicy Galaktyki” to w ogóle najbardziej disnejowski w formule wtręt w serialu Marvela. Romans dwóch postaci o przeciwnych biegunach osobowości, rodzinne dramy i daddy issues, siła serca i przyjaźni, przeplatane co scena gagami w wykonaniu sidekicków. W pierwszej części wypadało to całkiem uroczo (jest w bezpiecznej trójce moich ulubionych filmów z MCU), natomiast „Guardians of the Galaxy vol. 2” są już trochę jak ten wypalający się stand-uper, który mieli i tłucze swoje najlepsze dowcipy do samego trzonka, desperacko spijając najdrobniejsze parsknięcie z publiczności.
Tak, wiem, Baby Groot jest tak słodki, że kot ze „Shreka” wygląda przy nim na aldehydowego capa błagającego cię pod Żabką o zetka na piwo i spłonę w piekle źle pisząc o tym filmie. Dwie godzinki seansu rzeczywiście mijają szybciej niż przerwa na fajurkę w czasie tyrki na kartoflisku. Ładne kolorki sypią się jak z dziurawego tira wiozącego Skittlesy, a żartów lata tyle, że te nędzne szybko zostają przygniecione niezłymi. Jednocześnie „Strażnicy Galaktyki 2” to najdobitniejszy przykład na to, że Marvel jest przechujem marketingu, ale legnie na polu do konstruowania historii.
Bo myślę sobie o tych rozmowach, które czasem toczymy ze znajomkami po obejrzeniu nowego Marvela. No raczej nie są one o tym, czy Gamora powinna wybaczyć siostrze i czy filozofia taty Star-Lorda miała jakąś sensowną podwalinę ontologiczną. O tych elementach filmu zapomnę za tydzień. Nawet nie gadamy o tym, jaka beka z tego i tamtego tekstu. Tylko o tym, jakie trailery zapodali i do czego nawiązują sceny po napisach. Kolejny film reklamuje kolejny film, trochę się z tym czuję jak Portnoy z „Kompleksu Portnoya” Philipa Rotha, który (proszę wybaczyć wulgarność, ale to cytat z prawie noblisty) „zanim skończy dymać jedną dziurę obsesyjnie myśli już o kolejnej, którą spenetruje”.
Ostatnio seans „Logana” przypomniał mi, jaka to przyjemność wyjść z filmu, który opowiedział, co miał do opowiedzenia, po czym zwyczajnie się skończył. „Strażnicy Galaktyki 2” kończą się sceną, która nie ma fabularnego związku z niczym w całym tym serialu, ale foruje zrodzonej w interwebsach, obskurnej fanowskiej teorii na temat roli cameos Stana Lee w Uniwersum Marvela.
Tak, to jest kreskówka o kosmitach, która ma stać gagami i referencyjnymi humorem. Ale dokładnie tym samym są „Rick i Morty” czy „Futurama” (z której, mam wrażenie, „Strażnicy” już i tak ukradli dynamikę grupową – Gamora to Leela, Quill to Fry, Rocket to Bender…), a jednak te animacje dają radę upchać w dwudziestu minutach każdego odcinka jakąś oryginalną, błyskotliwą, a niekiedy wzruszającą historyjkę. Kiedy tak Marvel znowu się nauczy?
Dodaj komentarz