Nie jest tajemnicą, że wszystkie odcinki serii „Obcy” są o wielkich kosmicznych penisach z fantazji Hansa Gigera. Szalenie popularna interpretacja, której słuszność przyznają scenarzyści, mówi, że cały pierwszy film jest antropologiczną metaforą gwałtu. Ale tylko te lepsze epizody franczyzy (w tym „Prometeusz”, czas na kontrowersję) opowiadają o zagrożeniach czyhających na pracownika bezdusznej korporacji. I o najzwyklejszych ludzkich chujkach.

Obcy, narodziny

Happy Birthday, Chuju

Przepraszam purystów, ale w swoim rankingu nie uwzględnię „Obcego i Predatora”. Nie dlatego, że to fanfiki,  a z fanfików to już ciekawiej wygląda komiks „Batman vs Obcy”, ale dlatego, że tych filmów nawet nie widziałem. A wolałbym być chyba przyłapany na oglądaniu wersji porno Aliena niż zasysaniu tej miniserii z torrenta. Poza tym nigdy szczególnie nie lubiłem Predatora. Ziomek chowa się zawsze w krzakach pod peleryną niewidką i nic tylko mlaszcze jęzorem, a jak już się pokaże, to wygląda jak fan death metalu, który przypadkiem trafił na festiwal hitów Boba Marleya. Także ten. Tyko „kanon”.

Predalien

Zaczynamy od dołu, czyli filmu najsłabszego. A na dole listy, czyli na miejscu 6. jest „Obcy 3„. Co ja pamiętam z „Obcego 3″… Łysą Ripley? Ikoniczną scenę ofiarnego samobójstwa w kadzi z lawą (chwila namysłu, czy to jednak nie z „Terminatora 2”, kadzie z lawą w latach dziewięćdziesiątych były popularniejsze niż jacuzzi). Trochę. Ale głównie wszechogarniający kolor błota. Nie te intrygujące brązy i zgniłe zielenie z późniejszych filmów Finchera, tylko tę przygnębiającą paletę burych i ziemistych barw z garderoby emeryta. Pamiętam niekończące się gonitwy po korytarzach, jak w „Scooby-Doo”. Ale przede wszystkim pamiętam tę nudę. „Alien 3” jest dziś głównie pamiętany za to, czym nie był, a mógłby być.

Kiedy film znajdował się w deweloperskim piekle, wytwórnia puściła w świat teaser, który nie miał nawet nic wspólnego z żadnym scenariuszem. „Na Ziemi wszyscy usłyszą twój krzyk”.

W założeniach serii zawsze przewijała się koncepcja, żeby ściągnąć Obcych do Naszego Domu Ziemi, ale nigdy nie mogła znaleźć spełnienia. Trzeba by pewnie zbudować wielkie i kosztowne plany filmowe jak z „Blade Runnera”, natomiast 20th Century Fox wolał wtedy raczej, jak korporacja Weyland-Yutani, budować biznesplany w oparciu o tanią siłę roboczą i rozbuchany marketing. Zbyt drogi w realizacji okazał się też kolejny scenariusz, który sprowadzał ludzi na rodzimą planetę Obcych, do ciepłego gniazdka, w którym Obce żyją sobie jak pszczoły w ulu, nie wadzą nikomu…

Potem pojawił się słynny, intrygujący pomysł zrzucenia Ripley i Obcego na drewnianą planetę – tak, drewnianą planetę – zamieszkaną przez mnichów. Ale studio miało w szufladzie ten komiksowy koncept kosmicznego więzienia o zaostrzonym rygorze (ehm, Phantom Zone), który sam pchał się na produkcję. Ze strzępków tych idei powstał na kolanie stażysty scenariusz, który trafił w ręce Junior Project Managera, to znaczy reżysera.

Podsumujmy więc efekt końcowy. „Obcy 3” to sequel, w którym trójka naszych ulubionych bohaterów z poprzedniego filmu zostaje zabita przed napisami początkowymi, najmocniejsza heroina współczesnego kina akcji zostaje ogolona i prawie zbiorowo zgwałcona przez więźniów, a nowymi protagonistami są zbójcy, gwałciciele i pedofile. No zabawa jak na miejskim Sylwestrze w Wołominie. A gdyby tak kilka rzeczy pozmieniać, gdyby Newt, Hicks i Bishop przetrwali napisy początkowe, żeby przez cały film ochraniać się nawzajem jak rodzina? Może wtedy film miałby jakąś, bo ja wiem, stawkę emocjonalną? Zamiast tego dostaliśmy kopię pierwszego filmu wyzutą z napięcia, elementu zaskoczenia i fajnych bohaterów. David Fincher „Obcego 3” się wyparł, a niesmak nadal czuje tak silny, że czasem tweetnie coś o tym, jak bardzo swoim pierwszym filmem pogardza.

Na miejscu 5. „Obcy: Przebudzenie„. To też jest zły film, ale tak zły, że okurwości, to nie może się dziać na poważnie. I ja trochę go za to szanuję. Jest głupi jak pasmo kabaretów, a przy tym dziwny jak połączenie francuskiego arthausu z kinem Cronenberga. Tak się kończy swoboda kreatywna, bierzesz francuskiego reżysera i masz to.

alien_resurrection_kiss

Dwie rzeczy wyróżniają „Alien: Resurrection” na tle innych „Obcych”. Po pierwsze kolor. To miła odmiana zwłaszcza po poprzedniej części. Tak dużo tu koloru, tak ładnie doświetlone kadry i największa gwiazda serii, czyli sam Obcy, nie wstydzi się kamery, śmiało szczerzy pysk jak do mugshota. Czyli film wygląda jak science fiction, a nie fotorelacja z Sieradza. Po drugie humor, którego nie ma dużo, ale dosyć, żeby to wszystko wytrzymać. Od pierwszego ujęcia z pixarowskim rozgniataniem robaka, po reakcje załogantów na zwrot rejsu w kierunku Ziemi. Scenariusz pisał wzgardzony, okryty chwałą guru geeków Joss Whedon, więc brakuje historii, za to jest niezła kumoteria między bohaterami i kilka ciętych wymian.

Co pamiętam z „Obcego: Przebudzenia”? Ikoniczną scenę z nieudanymi klonami Sigourney Weaver i pamiętnym „kiiiill meeee” oraz dziecko Ripley i ksenomorfa, na które patrzeć równie przykro jak na węża z dwiema głowami i inne błędy natury. Co ciekawe, choć ta część najbardziej odstaje stylistyką od pierwszych trzech filmów, to z tym motywem genetycznej inżynierii prób i błędów zaskakująco blisko jej do prequeli Ridleya Scotta z ich motywem przewodnim.

4. miejsce daję „Prometeuszowi„. Fana „Prometeusza” spotkać trudno jak wyborcę PSL. Niby nikt się nie przyznaje, ale kurde, ktoś na to głosował.

Prometeusz, scena początkowa

Islandia to obca planeta.

Nigdy go nie obejrzałem drugi raz, więc sobie nie przypomnę na czym dokładnie polegały te wyszydzane dziury w fabule. Ale pamiętam poczucie skołatania po wyjściu z kina. Był tam magiczny czarny glut, który w fabule pełnił rolę zaczarowanego ołówka dorysowującego problemy i rozwiązana na zasadzie „bo czemu nie”, ale to nie dziwi specjalnie, kiedy już obejrzymy sobie cefałkę scenarzysty. Damon Lindelof to znany kanciarz, a jego scenariusz do „Lost” to taki serialowy odpowiednik przekrętu argentyńskiego. Sześć lat słuchasz obiecanek o odpowiedziach na wszystkie zagadki, a przed emisją finałowego odcinka autorzy siedzą już na Kajmanach, wydając wpływy ze sprzedaży gadżetów.  Czyli z jednej strony ćmoje-boje, ale z drugiej te pytania graniczne o źródła życia skłoniły mnie wtedy do poczytania o małej ciepłej sadzawce i innych hipotezach powstania pierwszych organizmów, a kiedy film jest w stanie do czegoś takiego namówić, to już znaczy, że lepiej spełnia swoje zadanie od profesora, który przez pół wykładu szuka włącznika do projektora. I wbrew tej całej metafizycznej otoczce wyniosłem z tej części „Prometeusza” dość ateistyczne przesłanie, że w życiu jako takim nie ma w gruncie rzeczy nic cudownego. Wszystko jest chaosem chemicznych reakcji, który może nas unicestwić tak samo bezrefleksyjnie jak nas stworzył. Bez Większego Planu.

W większe bagno hejtu „Prometeusz” wpadł jednak przez swoich bohaterów. Najpierw beztrosko zdjęli hełmy na obcej planecie, potem koleś odpowiedzialny za kartografię zgubił się w terenie, a kolejny zaczął przymilać do morderczej waginy jak do szczeniaka labradora. Tak się zachowują poważni naukowcy na najważniejszej misji w historii ludzkości. Tylko, że nie. Kto ma problem z zachowaniem postaci w „Prometeuszu”, mógł przegapić jedną ważną warstwę narracji filmu Scotta. Cała ta seria jest poniekąd o lekceważeniu ludzkiego życia przez korporacyjne molochy i ALIENacji pracownika w epoce ekspansji gwiezdnego kapitalizmu. Duch dziadka Marksa dzwoni łańcuchami w większości filmów o Obcym. Jest nawet o tym rozdział w fajnej książce „Alien and Philosophy: I Infest, Therefore I am”. Pierwszy „Alien” opowiadał o eksploatacji pracowników fizycznych przez machinę Weyland-Yutani. „Prometeusz” opowiada o tym samym, ale z perspektywy białych kołnierzyków i pracowników umysłowych. Bohaterowie jednego i drugiego filmu zginęli, bo uwierzyli, że instytucja pracodawcy zapewnia im bezpieczeństwo misji, tymczasem dla swoich szefów od początku byli narzędziem a nie podmiotem.

Rozsądny naukowiec poszedłby na rozmowę rekrutacyjną do Weylanda i zapytał „Panie, gdzie tu dokładne plany misji, systemy zabezpieczeń, ubezpieczenia, wykwalifikowany personel pokładowy, BHP jakieś?”. Po czym wróciłby do pracy w laboratorium, które ma chociaż naklejki biohazard na probówkach. Takich ludzi Pan Weyland nie mógł zrekrutować, bo wywęszyliby szybko, że coś tu nie halo. Więc zabrał zdesperowanych frajerów gotowych do byle jakiej pracy w zamian za szansę udziału w ekscytujących projektach z młodym dynamicznym zespołem. Mamy to przestarzałe przeświadczenie, że instytucje odpowiedzialne za coś tak zaawansowanego jak lot kosmiczny będą miały w kadrach najlepszych ludzi i plan na każdą okazję. Wiecie, „Houston, mamy problem”, „Apollo 13, bez obaw, wszystko załatwimy”. Ale to przekonanie bez podstaw w świecie „Aliena”. I tak samo zresztą w świecie, w którym międzyplanetarne ambicje wiążemy jeszcze głównie z hobby jakiegoś miliardera jak Elon Musk rekrutującego załogantów wyprawy na Marsa jak mieszkańców domu Wielkiego Brata. Najważniejsza misja w historii ludzkości w „Prometeuszu” nie ma nic wspólnego z nauką, lepszym zrozumieniem istoty życia ani popychaniem cywilizacji naprzód. Jej inicjator, inny ambitny miliarder, zamarzył po prostu o platynowej karcie członkowskiej klubu stwórców. „Jak tam pola golfowe na waszej planecie?”.

Obcy: Przymierze” dzielnie kontynuuje wątki „Prometeusza” i w sumie bardziej jest z nim na równi w kategoriach filmowych, ale ląduje na miejscu 3. ze względu na progres (choć nieznaczny) historii.

Alien Covenant

„Alien: Covenant” próbuje łączyć wszystko co było dobre i sprawiedliwe w poprzednich filmach serii. Zadumę „Prometeusza”, horror „Aliena” i akcję „Aliens”. Akcja trochę się sprawdza, a trochę nie. Potyczka z białymi neomorfami przyczajonymi w zbożu mnie przekonała, kopanina na kosmicznej koparce trochę mniej. Horror działa całkiem efektywnie. Laboratorium Davida, głowa pływająca w studni… ogólnie zamiast tanich dreszczy solidna, atmosferyczna makabra. A wszystko to głównie zasługa Fassbendera, który trochę kradnie show ksenomorfowi, klejąc tę niepokojącą grozę z filozoficzną tkanką filmu.

Oczywiście w tej części wracamy do tematu instrumentalnego traktowania. Znowu obserwujemy te nieracjonalne zachowania załogantów, ale za sznurki cały czas pociągają niewidoczni gracze, a cele wyznacza agenda Weyland-Yutani. Zdobyć materiał genetyczny „Obcego”. W „Alien and Philosophy” też znajdziemy o tym rozdział. To z tego mechanizmu orkiestracji chce się właśnie wyrwać android David. O to chodzi w scenie z dwoma Fassbenderami grającymi na flecie. Zaprogramowana bezwolność kontra kreacja. W „Alienie” potwór z kosmosu jest tylko siłą natury, a prawdziwym antagonistą niewidzialna ręka pracodawcy bohaterów. W „Alien: Covenant” potwór okazuje się nie tylko siłą natury, ale dzieckiem protestu wobec politycznej dystopii. No co za ironia.

Na 2. miejscu rankingu stawiam „Aliens” Camerona (polski tytuł nie przejdzie mi przez klawirkę).

Obcy: Decydujące starcie stary plakat polski

„Obcych” szanujemy przede wszystkim za to, że są sequelem doskonałym. Bo niby we wszystkim, począwszy od tytułu, stosują się do zasady przyświecającej wszystkim sequelom, czyli „więcej, kurwa, wszystkiego więcej”, a przy tym nie kopiują footprintu swojego poprzednika, ale faktycznie ciągną serię w nowym kierunku.

Przy tej intensyfikacji akcji, napięcia i napierdalactwa, bardziej ewidentny, choć jeszcze nie tak jak 25 lat później w „Avatarze” Camerona, staje się wątek chciwych i pozbawionych skrupułów pracodawców o twarzach worków treningowych. To co w „Alienie” było ukryte za kamerą, pozostawione do uświadomienia, urasta tu do spłaszczonego później przez walce setek filmowych przeciętniaków stereotypu Złej Korporacji. „Nie wiem, który gatunek jest gorszy. One przynajmniej nie zabijają się o jebane prowizje”, powie nawet jednemu korpoludkowi Ripley, zmierzając do konkluzji większości tych nieco mądrzejszych filmów o potworach. The real monster is us.

Dlatego na pierwszym miejscu pozostanie (pewnie na zawsze) pierwszy „Obcy” Ridleya Scotta.

Obcy, stary polski plakat z PRL

„Obcy” działa jako horror o potworze czającym się na końcu korytarza, mimo że ten potwór to koleś w gumowym kombinezonie. Działa jako zagadkowe science-fiction z podtekstami. Działa zgodnie z założeniem scenarzysty Dana O’Bannona i twórcy ksenomorfa H.R Gigera jako historia o mrocznej i obrzydliwej stronie ludzkiej seksualności. Działa wreszcie jako opowieść o alienacji i korporacyjnej przyszłości wizji podboju kosmosu, w której pracownik firmy ze sloganem „Budujemy lepsze światy” jest szanowany jak dziecko trzeciego świata wydobywające gołymi rękoma kobalt dla firm informatycznych szczycących się sloganem „Zmieniamy świat na lepsze”.

1 Comment