Myślę sobie o narracji „Wonder Woman” w kontekście tej przyjemnie patetycznej piosenki z finalnego trailera.

As a child you would wait
And watch from far away
But you always knew that you’d be the one that work while they all play

In youth you’d lay awake at night and scheme
Of all the things that you would change, but it was just a dream!

Powód sukcesu tego filmu jest tak zawstydzająco prosty, że po odkryciu go egzekutywa Warner Bros. powinna poczuć się jak ktoś, kto woła serwisanta, bo komputer się nie włącza, ażeby serwisant stwierdził, że wtyczka nie jest wetknięta do gniazdka. Bo komp potrzebuje prądu, żeby działać, a kino superbohaterskie trochę staromodnego superheroizmu.

Wiadomo, kilka szczegółów też pomaga. Żywe kolorki, które są jak haust powietrza po wyjściu z tej wizualnej wędzarni, którą były „Batman v Superman” i „Suicide Squad”. Trochę humoru, ale nie takiego „haha, walcie memy, walcie gify”, tylko coś na rozrzedzenie atmosfery. Dobra chemia między aktorami też na pewno nie przeszkadza. Ale Wonder Wonder wygrywa z tego samego powodu, dla którego w ogóle, prawie sto lat temu, ktoś zaczął kupować tę makulaturę zadrukowaną obrazkami peleryniarzy i zamaskowanych bohaterów. Zapotrzebowanie na nową mitologię w obliczu pleśniejącej rzeczywistości (wówczas przede wszystkim fala przestępstw i coraz większe rozochocenie gangów). Ja oczywiście bardzo doceniam te wszystkie dekonstrukcje gatunku w stylu „Watchmenów” Alana Moore’a, ale idąc do kina na Marvela albo klasyczne DC też chcę zobaczyć czasem, jak ktoś używa supermocy, żeby skopać odwłok pospolitemu złu i występkowi.

„Wonder Woman” to kino superbohaterskie, w którym protagoniści nie walczą z jakimś zagrożeniem, które sami, świadomie czy nie, sprowadzili na ludzkość („Man of Steel”, „Avengers: Age of Ultron”, „Suicide Squad”), nie tłuką się ze sobą nawzajem o jakiś mniej lub bardziej rozdmuchany problem etyczny bądź nieporozumienie („Batman v Superman”, „Civil War”), nie toczą nawet bojów z jakimś wydumanym abstraktem z ósmego wymiaru, jak Doktor Strange i Strażnicy Galaktyki. Otóż Wonder Woman to pierwsza od stosunkowo dawna kinowa superbohaterka, która używa mocy, żeby <tadam tadam> Pomagać Ludziom. Która pokazuje nawet, jak to fajnie jest Pomagać Ludziom. I która robi to, bo chce, a nie bo nie chce, ale musi. O to, to jest przykład dla tych chłopców i dziewczynek, które mają kupować Happy Meale z jej fizys. Tak, jak to idzie dalej w tej piosence.

The time will come when you’ll have to rise
Above the best, improve yourself
Your spirit never dies

Wonder Woman Poster

Diana przecież żyje sobie wraz z początkiem filmu w tym pięciogwiazdkowym raju, gdzie nie słychać żadnych bomb. Niebo jak topaz, woda jak szmaragd, piasek jak złoto. Nic tylko odpalać grilla i pierdalnąć się w hamak. Kiedy przybysze z innego świata wdzierają się hordą do jej świata, przywożąc swoją brudną wojnę na te piękne plaże, Diana może przyznać rację Amazonkom. Dziewczyny, wzmacniamy granicę, bunkrujemy się, reszta to nie nasza sprawa, kładziemy lachę, niech się wyrżną, dzikie świnie. Zamiast tego mówi „kim bym była, gdybym tu została, kiedy oni potrzebują pomocy”. I to jest niby banalne, a przy tym tak mocne, że aż boli.

I boli też, kiedy Diana się uczy, że idealizm jest jak wspinaczka górska, tylko że na szczycie każdego pagórka czeka jeszcze większy pagórek. A wszystko to jest przy tym takie szczere i podniosłe, że trochę zapiera dech. Reżyserka zdołała tu na przykład skleić scenę, która może zająć miejsce obok najbardziej ikonicznych momentów kina superbohaterskiego. Wonder Woman zbierająca na tarczę gromy z niemieckich działek, żmudnie, krok za krokiem przedzierająca się przez błoto i zasieki między okopami. To jest totalny patos, ale czysty patos, czyli nie taki, jak w scenie pogrzebu Supermana, ale ten, który czujemy patrząc choćby na zdjęcie kolesia zatrzymującego czołg. To jest ten poryw, którego ten gatunek kina właśnie potrzebuje.

Wonder Woman, No Man's Land Scene

Przyznam się, „Wonder Woman” cieszy mnie wyjątkowo też ze względu na jakąś taką pogłębioną sympatię i wyrozumiałość dla ekipy odpowiedzialnej za tak zwane Uniwersum DC. Bo nie mogę się powstrzymać, żeby nie patrzeć na nie jak na ambitny, ale wyżłobiony naciskami projekt, który bez przerwy odbija się między działem kreatywnym, wykonawcami, projekt menedżerem, budżetówką i coraz bardziej niezaspokojonym klientem. Wstępny pomysł był taki, żeby iść przetartym szlakiem Chrisa Nolana i wyróżnić się na tle konkurencji śmiertelną powagą i nieszablonową narracją. Potem po chłodnym przyjęciu produktu, ktoś przydusił, żeby jednak iść tropem konkurencji i doruchać filmom one-linerów oraz gagów i wtedy wyszła padaka pod tytułem „Suicide Squad”. Potem sugestie, żeby iść w krew, cycki, urwane kończyny i Rated-R. I z „Wonder Women” team wreszcie znalazł udaną formułę, może pławić się w ciepełku pozytywnego odbioru, a ja wiem jaka to ulga jest.

Wiadomo, film ma swoje braki i swoje grzechy, przede wszystkim czarne charaktery, które pasują do tematu jak Borys i Natasza do dramatu wojennego. Przede wszystkim finałową walkę, która mogła wysypać ten film tak samo finałowe walki we wszystkich wcześniejszych filmach DCEU. A jednak dzięki temu szczeremu heroizmowi, patosowi czystemu jak spirytus, „Wonder Woman” kończy się mocną notą i stawia kropkę tam, gdzie powinna, więc wychodzisz z filmu, czując to pomieszanie nostalgii z „Forever Young”, bojowego rytmu z soundtracka i nadziei w nowe pokolenie wojowniczek. Bo wiecie, Wonder Woman uczy, że bycie dobrym człowiekiem czasem polega na ocaleniu wioski pełnej dzieci, a czasem na skomplementowaniu czyichś lodów.

Dodaj komentarz