Dick najpewniej był pierwszy. Teraz antyutopijne wizje są w mainstreamowej fantastyce takim artystycznym przymusem, że w ogóle nie wyobrażamy sobie innej przyszłości. Zdominowały nawet powieści dla dorastających panien, które 20 lat wcześniej czytałyby po prostu „Anię z Zielonego Wzgórza”. Ale to Philip K. Dick widział już otchłań, kiedy wszyscy dostrzegali w technologicznym postępie nadzieję. On miał rację, wszyscy się mylili. Blade Runner 2049, podobnie jak jego filmowy poprzednik, nie ma wiele wspólnego z fabułami Dicka, ale ogarnia tę samą otchłań, którą autor miał na myśli.

Blade Runner 2049 poster

Nie mamy latających peugeotów, ale mamy smog i miasta wysypiska.

W powieściach Dicka i w „Blade Runnerze” detale przedstawionego świata i subtelne podteksty mówią więcej niż dialogi i ekspozycje. Środowisko jest najważniejszym i najtragiczniejszym bohaterem. Pierwszy raz zauważyłem to w filmie, który akurat nie ma nic wspólnego z pisarzem – w „Piątym elemencie”. Myślałem, jak miło i przytulnie jest w tym mieszkanku Bruce’a Willisa, 100 metrów nad ziemią. Kiedy Bruce chce coś zjeść, ziomek w latającym food trucku podaje mu chińszczyznę przez okno. Kiedy chce skorzystać z prysznica, odbija kartę, która zjada mu impulsy (potem dowiedziałem się, że to pomysł prosto z „Ubika”). Imponujące były te wielkie bloki i latające między nimi samochody, bo wyglądały pięknie z szerokiej perspektywy. Tak samo majestatycznie wygląda rozjarzone neonami, zabudowane do ostatniego centymetra Los Angeles w obu częściach „Blade Runnera”. Ale to właśnie detale tłumaczą sens tych filmowych obrazków. Smog, śmieci i tumult u stóp gigantycznej infrastruktury. To, co piękne z oddali i wysoka, jest koszmarem dla tych, którzy naprawdę tam żyją. Wieżowce to nie symbol ambicji i prosperity, tylko przeludnienia, zanieczyszczenia powierzchni i horrendalnych cen czynszu. Witajcie w świecie Dicka. Już tu żyjecie. Tylko nie miewacie okazji, żeby na wszystko spojrzeć z góry.

Science fiction lat sześćdziesiątych to utopie jak „Star Trek”. Międzygatunkowa komuna, pokojowa eksploracja. Bo czemu niby ktoś na Ziemi miałby głodować i biedować, skoro kosmos daje nieograniczone zasoby, a cywilizacja się rozwija? To byłoby bardzo nielogiczne. Ale Dick przejrzał system zawczasu. Jego książki można traktować jak prognozę rozwoju kapitalizmu i zapowiedź narodzin cyberkorporacji. We wspomnianym „Ubiku” bohaterowie nie kupują do mieszkania prysznica, kuchenki i drzwi, ale abonament na okresowe korzystanie z tych rzeczy. Kiedy przypadkiem zabraknie im środków na koncie, nie umyją się, nie ugotują obiadu i nie wyjdą z mieszkania. U nas nazywa się to smart house i jest marzeniem klasy średniej. Witajcie w świecie Dicka. Czytając słynne totalitarne dystopie, jak „1984” albo „V jak Vendetta”, pewnie wyobrażaliście sobie, że te wszystkie systemy inwigilacji opresyjne państwo założyło ludziom w domach przymusem. U nas nie musiało. Kupujemy je sobie na urodziny pod postacią głośnika Amazon Echo albo Alexy. Tłumacząc sobie, że wszystko jest w porządku, kiedy to nie rząd nas podgląda, ale cyberkorpy. Świat Dicka, dzień dobry. Reklamy wszędzie, syf wszędzie, ale trójwymiarowa pornografia w 4K na wyciągnięcie ręki.

Blade Runner 2049 Joi

„Blade Runner 2049” to jest hard-boiled noir detective story, sci-fi, ale też alegoryczna podróż po dickowskim świecie, podobna do ofensywy bohaterów „Snowpiercera” w kierunku lokomotywy. Agent K, śliczny i smutny Ryan Gosling, w toku śledztwa odwiedza najpierw technologiczny pałac właściciela koncernu produkującego syntetyczną siłę roboczą, a potem zamiejskie wysypiska, na których małe sieroty swoimi dziecięcymi rączkami wydłubują nikiel z zezłomowanych części komputerowych. Każda wielka cywilizacja została zbudowana na plecach niewolników – mówi właściciel spadku po korporacji Tyrell, grany przez Jareda Leto. Agent K mógłby więc odbyć podobną wyprawę w naszym świecie. Odwiedzić kwatery Apple’a, a potem ciasne sztolnie kopalni w Kongo, z których nieletni niewolnicy wydobywają koltan do produkcji kondensatorów dla smartfonów. Ale taka wyprawa nigdy nie trafi na wielkie ekrany, najwyżej do dokumentalnej niszy, która #nikogo.

Denis Villeneuve zrobił piękny i mądry film. Kolejny w swojej karierze. Jego „Diuna” pewnie będzie wszystkim, o czym marzył Alejandro Jodorowsky. Villeneuve ma master skill budowania atmosfery. Od pierwszej sceny. Byczy replikant grany przez Dave’a Bautistę wraca do mieszkania i mija kamerę z prawej strony. Z lewej strony kadru czai się w cieniu Ryan Gosling. Między nimi na kuchence gotuje się woda w garnku. Podskakująca pod wrzątkiem pokrywka – taki szczegół bez znaczenia, który podgrzewa napięcie. Przeciętny reżyser by o tym nie pomyślał. Jego sequel „Blade Runnera” to najlepsze, na co mogli liczyć fani oryginału. Rozwój świata i rozwój historii, dokładne odtworzenie klimatu, perfekcja kadrów, odpowiedzi na niektóre pytania i nowe pytania. W tym pytania najważniejsze ze wszystkich.

Blade Runner 2049

I tu „Blade Runner 2049” przynosi smutny namysł. Co nam po tych wielkich rozważaniach o zatruwaniu planety, taniej sile roboczej, dramatycznych nierównościach społecznych i Istocie Człowieczeństwa, skoro ich miejsce jest tylko w kinie fantastycznym, sferze alegorii o replikantach, androidach, cylonach i morlokach. Nigdy tu i teraz, choć te sprawy nie są problemami odległej przyszłości. Dlaczego tak być musi, dlaczego Agent K z alternatywnej rzeczywistości nie poprowadzi śledztwa w afrykańskich kopalniach koltanu i kasyterytu? Bo żyjemy w świecie Dicka, gdzie autorefleksję zmienia się w rozrywkę wyrytą laserem na poliwęglanowym krążku.

Dodaj komentarz