Trudno oczekiwać od „Gwiezdnych wojen” czegoś oryginalnego, prawda <lekceważące prychnięcie, poprawienie monokla>, ale przez kilka dni przemykały mi przez feed kryptyczne wrzuty i hałaśliwe nagłówki o podzielonym fandomie, kontrowersjach, szoku i niedowierzaniu, więc i zatliła się jakaś tam nadzieja na prawdziwą subwersyjną narrację. Że ci dżedaje wreszcie zostaną zdemaskowani jako patriarchalne dziadostwo. Że Moc się okaże jakimś zen bullshitem. Że Disney temu całemu fandomowi narobi na głowy, ale tak z wysoka i zrujnuje „Star Wars”, ale tym razem na serio. Czy się to stało? Trochę tak, ale nie.

Last Jedi

Ostatni Jedi” jest jak wspomnienie snu po przebudzeniu. Wątki prowadzące donikąd, znajome postacie zbłąkane na drugim planie jak turyści w studio i tyle ciekawych koncepcji, które rozpływają się na boki zamiast przywalić w sedno. Sceny w filmie, „Gwiezdnych wojnach” zwłaszcza, powinny być jak kloce domina. Wiecie, tworzyć ciąg reakcji i na koniec ujawniać większy obrazek. Emocje mają narastać jak w crescendo. Wiem, że Rian Johnson też to wie, bo widziałem jego inne filmy, ale w „Ostatnim Jedi” nie pozwala emocjom wybrzmieć. Emocjonalne momenty za ostro tnie, układa je w dziwnej kolejności albo wprowadza jakiś straszny konflikt tonalny, puentując większość scen głupim gagiem.

Porównajmy dwa piwotalne momenty z „Przebudzenia mocy” i najnowszego filmu. W epizodzie VII Pan Ren zabija swojego tatę Pana Solo. Nawet jeśli przewidywalna, to bardzo pamiętna i dojmująca scena, bo wszystkie elementy dobrze się w niej zgrywają. Pauzy między słowami, sekundy spędzone na twarzach aktorów, muzyka, oświetlenie, reakcje. Ten moment tworzy emocjonalne pęknięcie. Wszystkie dalsze ruchy aktorskie Adama Drivera to konsekwencje. Kylo ciska się jak zraniony pies, uderza w ranę, którą zadał mu Chewie, przez rozkojarzenie przegrywa solówę na lasery. Teraz sobie wyobraźmy, że scenę kręci Johnson. Spadający Han Solo grozi synowi palcem, młody zaczyna drapać się w nos, Chewbacca strzela z blastera, ale trafia w lampę, która spada łotrowi na głowę.

W „Ostatnim Jedi” Kylo zabija prezesa. Ciekawa decyzja fabularna, jeszcze ciekawsza motywacja. Czekasz już na kolejne join the dark side, we have cookies, a tu wała. „Ciemna strona, jasna strona, olejmy to mambo dżambo i we dwoje zawiążmy triumwirat, Dulcyneo”. Tego jeszcze w „Star Warsach” nie grali. Pięknie, synapsy rozpalają się od możliwości. Tyle, że temat natychmiast się rozpływa. W kolejnej scenie truchło kosmicznego Hugh Hefnera robi już za puentę kolejnego żartu, a Kylo i kolega coworker rywalizują o corner office, jakby nigdy nic. Mam wrażenie, że obejrzałem bardzo ważny moment w tej historii, a w ogóle nie czuję jego wagi.

Nie myślałem nigdy, że pochwalę Abramsa przed Rianem Johnsonem, ale to J.J wydaje się lepiej czuć kino. Reżyser ósmego epizodu jest bardziej zainteresowany graniem na przekór oczekiwaniom, niż wzbudzaniem prawdziwych emocji. No ale, ziom, kiedy wszyscy oczekują, że wejdziesz drzwiami, to wchodzisz oknem zamiast nie przychodzić wcale.

Rey Last Jedi

Nieistotność rodowodu Rey to kolejny ciekawy koncept. Wielka zagadka rozwiązana. Nie Państwo Kenobi, nie Skywalkerowie, ale jakieś parobasy, proletariat pijący. Sensowne, bo rymuje się z genezą Anakina, który też był przecież z rodu Hudefaków. Poza tym egalitaryzm na propsie. Moc nie jest jak Święty Mikołaj, nie odwiedza tylko dzieci z dobrych domów i starych pieniędzy. Tyle, że to kolejna bomba, która nie wybucha. Czy scena tego objawienia prawdy dała wam jakieś poczucie kulminacji? Wrażenie, że coś ważnego dzieje się w jednym z najważniejszych wątków tej nowej Nowej Trylogii? Że Rey idzie za radą, naprawdę pozwala przeszłości umrzeć i zaczyna wierzyć w siebie? No nie całkiem, trzeba sobie dopowiedzieć. Scena nie ma wagi. Czekamy więc na kolejny twist w finałowej instalacji, który albo nie nastąpi, co równa się rozczarowaniu, albo nastąpi i zepsuje słuszną koncepcję.

Luke Skywalker the last jedi

Wreszcie wina Luke’a. Pierwsza rzecz nie do pomyślenia, o której pomyślałem jeszcze w trakcie liter końcowych „Przebudzenia mocy”. Mistrz popchnął swojego ucznia w ramiona ciemności. Luke Skywalker zniszczył swojego bratanka i stworzył potwora. Taka wolta powinna kopać w podbrzusze jak wątek odbrązowienia Dumbledore’a w ostatnim „Harrym Potterze”. Ale Rian Johnson się tej koncepcji jakby boi i wstydzi. Sceny z potencjalną rewelacją puszcza jak na przewijaniu, kiedy moment należało przeciągać jak najdłużej. Pozwolić Hamilowi i Driverowi pograć oczami i grymasem. Kilka minut więcej kluczowego dla całej sagi wspomnienia, momentu emocjonalnego rozdarcia Luke’a. Zamiast na przykład sceny dojenia zielonego mleka z cyca pampucha.

Z tego wszystkiego wychodzi film ciekawy, a wiotki jak tkanka marzenia sennego. Taki, który daje trochę do przemyślenia, ale niewiele do przeżycia. Wydaje się wręcz, że mogłoby go nie być, bo wszystkie realne konsekwencje fabuły zmieściłyby się w opening crawlu kolejnego odcinka.

__________________

PS. Chewbacca będzie robił wszystko, byle nie wracać na święta do żony i dzieci.

PS 2. Jak Admirał Ackbar mógł nie wiedzieć, że „to pułapka”?

PS 3. Oś fabuły filmu może nie jest kopią „Imperium kontratakuje”, za to jest zwalona od pierwszego odcinka „Battlestar Galactica”. Gdyby tylko podobieństw było więcej, Poe Dameron trafiłby przed pluton egzekucyjny.

PS 4. Imperium potrzebuje interwencji, ma poważny problem z nałogowym kupowaniem nowych gwiazd śmierci.

PS 5. Ten oburzony fandom, te petycje, ranty i groźby. See you next year, same time, same place, sypcie popcorn.

Dodaj komentarz