Poza tym, że „Kształt wody” przypędził mi złe wspomnienia po zalanym kilka lat temu mieszkaniu, to mimo różnych walorów bardziej po mnie spłynął niż porwał. Miałem nie pisać nic, bo uznałem, że nie ma się nad czym rozpływać (czasowniki we wpisie sponsoruje #BadPunEel). Ładne zdjęcia, kompetentna dyrekcja, dziarskie tempo, występy śpiewno-taneczne bezboleśnie krótkie, dobra Sally Hawkins, popieprzony jak zwykle Michael Shannon i oczy Michaela Shannona, oddalone od siebie jak dwa przednie światła klasycznego Chryslera gotowego do zderzenia czołowego, ale dużo przewidywalności i za mało ikry. Niemniej kojąca fantazja; rozumiem skąd się u Guillermo Del Toro wzięła. To pierwszy film, którego wersję porno obejrzałbym z przyrodniczej ciekawości, najchętniej z narracją Czubówny. Wszystko klarowne, nic do dodania. Ale złożyło się, że trafiłem na kilka recenzji, które tak bardzo missują pointa, że teraz, jak Josh Brolin z walizką pieniędzy w „No Country For Old Men”, nie mogę odpuścić.

creature-from-the-black-lagoon

Recenzja powinna się składać z emocji i jakiejś myśli krytycznej. Uczuć internetowym krytykom filmowym nie brakuje, ale z samą krytyką bywa różnie. Najpierw wpadła mi w ręce składna jak przedszkolne wiaderko z klockami recenzja w „Polityce”, potem przeczytałem opinię na jednym z blogów, które lubię i szanuję. Autorzy obu tekstów chętnie wyrażają emocje, z którymi się nie dyskutuje, ale w krótkiej części krytycznej ignorują cały kontekst kulturowy i przez to film krzywdzą.

Del Toro nie miesza gatunków filmowych dla szoku bądź picu, ale tworzy prosty, osobisty retelling opowieści, które towarzyszyły mu od dziecka. Pomysł na „Shape of Water” wykiełkował z jednego ujęcia w „Potworze z Błękitnej Laguny” z 1954 roku. Potwór wstydniś, jak Wodnik Szuwarek, obserwuje spod wody pływającą po powierzchni w białym kostiumie kąpielowym Julie Adams. Wpatrzony w nią jak nastolatek odkrywający hormony, nieśmiało próbuje dosięgnąć jej nogi. Są tu samotność, tęsknota i romantyzm, tylko zamiast buziaka od dziewczyny stwór dostaje na koniec kulę w łeb. Guillermo przeżył traumę. Żeby zrozumieć o co mu teraz chodzi, trzeba rozumieć kim są potwory w tej i podobnych opowieściach.

the-alligator-people-1959

Większość potworów z baśni wykluło się z prawdziwych społecznych fobii lub uprzedzeń. Weźmy tu wzorzec niepopularnego Bright. Spadła na niego krytyka za infantylną i leniwą metaforę rasizmu po tytułem „Czarni ludzie są jak orkowie”. Ja odebrałem go inaczej. Nie jako próbę budowy nowej alegorii, ale jako rekontekstualizację już istniejącej. To orkowie są jak czarni ludzie (czy tam inna grupa społeczna, na punkcie której fiksuje akurat twój najbliższy ksenofob). Bo orkowie są rasistowskim konceptem już u Tolkiena. Odrażający najeźdźcy, germańskie oprawcy, charczące plugawym językiem. Są źli i fuj, więc można ich wycinać bez refleksji nad ceną życia, sumieniem i podobnymi komunałami. „Bright” nie próbuje więc subtelności, on właśnie ma ładować kawę na ławę, przenosząc relacje prosto z klasycznego fantasy na bardziej znajomy grunt.

Potwory były w kulturze derywatem trędowatych, zdeformowanych, chorych na porfirię i egzemę. Cudzoziemców, wsobnych świń, wrogów, odmieńców, odszczepieńców i brudasów. Potwory robiły za narzędzie dehumanizacji, które ma otępiać naturalne odruchy empatii. Jak ten implant w oczach żołnierzy z „Black Mirror”, który sprawiał, że zamiast uchodźców widzieli obleśne ghule. Kreatury nie próbuje się pojąć, do niej wali się z kałacha helikopterem. Najsłynniejszy przykład to wicekról potworów we własnej osobie. Przykro mi, jeżeli niszczę właśnie waszą innocencję, ale w King-Kongu nie chodziło nigdy o wielką małpę.

King Kong 1933

King-Kong to wyraz czarnej histerii przełomu XIX i XX wieku, kiedy nagrzani Mandingo mieli na każdym kroku grasować na białe kobiety. W oryginale filmu dzielny biały człowiek ratuje przerażoną i bezradną Fay Wray z rąk wściekłego małpoluda. Dopiero w ostatnich latach ta historia się niuansuje. Matthew Broderick patrzy z czułością na konającego Godzillę, a Naomi Watts robi do Konga maślane oczy w wersji z 2005 roku.

W najlepszym jednak razie potwór przeżywa, ale pozostaje nieszczęśliwy, niezrozumiany i samotny jak Quasimodo w „Dzwonniku” Disneya. Górą jest zawsze ktoś pokroju postaci granej w „Shape of Water” przez Michaela Shannona. Prawdziwy amerykański bohater, samiec alfa, Richard „Bliżej mi do Boga niż tobie” Strickland, męski mężczyzna z kwadratową szczęką i sprawnym palcem ruchalcem. Podobny nawet z charakteru do tych naszych, równie szarmanckich i równie bitnych prawilniaków, broniących honoru polskich kobiet przed inwazją ciapatych i innych dzikusów.

shape of water

Wystarczy, że raz spojrzycie na klasyczne opowieści o potworach przez pryzmat tej narracji i już nie będziecie mogli tego odwidzieć. I wtedy retelling Guillermo Del Toro przyniesie wam prawdziwą, mściwą satysfakcję.

1 Comment