Nothing But Thieves: jak komponować album
03-03-2018Format MP3 zabił kulturę słuchania muzyki albumami, a serwisy streamingowe przysypały ją ziemią i zalały cementem. Tak przynajmniej mówią ci, którzy pamiętają co kaseta magnetofonowa ma wspólnego z ołówkiem. Spotify, Tidal, nawet Jutuba, pozwalają oczywiście słuchać piosenek w kolejności zamierzonej przez artystów, ale częściej robią za spersonalizowane radio wypełniające ciszę entropią dźwięków. Tylko mam przy tym wrażenie, że kulturę słuchania muzyki albumami tak naprawdę zabijają same albumy muzyczne.
Pierwsze słowo, które podsuwa mi na myśl większość niedawno odsłuchiwanych w całości albumów, to monotonia. Niekoniecznie nuda, ale jednostajność. LP The Wombats, Arcade Fire czy The Killers, złożone z podobnych do siebie kawałków. Załadowane znacznie wcześniej do sieci, napisane pod koncertowe zdzieranie gardła single, rozdzielone wypełniaczami, jakby płyta nie była wcale głównym daniem, ale dokładką w drugie święto. Przypomina się naturalnie kilka świeżych kontrprzykładów, które są przyjemnie zaprojektowaną całością. Z ostatnich lat „Tell Me, I’m Pretty” Cage The Elephant, „Awaken, My Love” Donalda Glovera, czy choćby zeszłoroczne płyty The XX i Portugal The Man. Ale najfajniejszą ostatnio kompozycją, której lubię słuchać od góry do doły playlisty, jest Broken Machine angielskich dzieci alt-rocka Nothing But Thieves.
Przede wszystkim zespół ma nad resztą taką przewagą, że ma za wokalistę kolesia, który idealnie nadaje się na telefonicznego prankstera. Może zadzwonić do radia i udawać Thoma Yorke’a, może kryć za Matthew Bellamy’ego, a innym razem robić za dowolną gwiazdkę teen popu. A przy tym zawsze jest sobą. Conor Mason ma niemal magiczną zdolność transformacji głosu, dzięki której każda jego piosenka wydaje się inna, unikalna, niewymuszona. Dlatego w tekstach o grupie znajdziecie porównania do prawie wszystkiego, co wydaje dźwięki. Radiohead, Muse, The Foals, The Neighbourhood… Jak na nagraniu z posterunkowym Kulsonem, każdy słyszy co innego.
Nie chodzi jednak o samą wokalną różnorodność, ale o to, jak zmyślnie album jest ułożony. Jak taka klasyczna przeplatanka tematyczna. Od nagich emocji płynnie przechodzi do refleksji. Ekspresję krzyżuje z impresją, ale z większą wprawą niż większość artystów, która tego próbuje. Jakby opowiadał historię w logicznym ciągu, trochę filmowym rytmem.
Ok, przypomnijmy sobie kasetę z piosenkami z dowolnego musicalu Disneya. Na początku będzie bombastyczny, dynamiczny numer otwierający, potem bohater będzie się muzycznie rozprawiał z jakimiś rozterkami, dalej nastąpią wyciszenie, podróż, euforia, następnie znowu kryzys, napięcie, finał, epilog i coś na rozluźnienie. Jakoś tak. Hero’s journey. Nie trzeba znać fabuły, żeby w tych utworach wyczuć rytm historii. Podobnie jest na „Broken Machine”.
Zaczyna się od kilku silniejszych szarpnięć struny we wprowadzającym emocjonalny kontekst „I Was Just a Kid” i za chwilę w „Amsterdamie” Mason wokalizuje, jakby wyrywał sobie przed słuchaczami na widowni serce, żeby zaraz przejść płynnie w autorefleksję i zaśpiewać „I’m sorry for what I’ve done…” . Czujecie ten naturalny rytm? Wybuch emocji, płacz, przeprosiny i akceptacja w kawałku tytułowym „Broken Machine„, takie „już wszystko w porządku, jesteśmy jacy jesteśmy”. Jak dynamika relacji w rodzinie. I frenetyczne, autoironiczne „Like Animals” na podsumowanie. A potem powtórzenie cyklu. Też jak w rodzinie. Stłumiona frustracja „I’m Not Made By Design” i znowu wybuch w „Particles„. Tak się składa album. Nie do słuchania, do przeżywania.
Dodaj komentarz