Wydaje się to nieprawdopodobne, ale 9 lat temu, nim rozgorzała wojna kulturowa, każdy miał silną i zdecydowaną opinię na temat filmu przygodowego „Avatar„.

Nawet mój świętej pamięci dziadek poszedł do kina na „Avatara”, żeby wiedzieć, o czym ma mieć zdecydowaną opinię. Ile to flejmów przetoczyło się przez fora phpBB by Przemo, ile komciów na zapadłych dziś blogach. Ile pocisków elokwencji hejterzy zmarnowali na fanbojów, ile argumentów musieli wyciosać ci drudzy, ileż w tym było emocji. Rodziły się grupy wsparcia na wzór AA, społeczności zjednoczone syntetyczną tęsknotą za Pandorą. Wszyscy zgadzamy się już co do „Avatara” o tyle, że nie chce się nam o niego sprzeczać. Nikt nie przebiera się za niego na Comic-Con ani Pyrkon, żaden mem z „Avatara” nie wszedł na stałe do języka popkultury. Nikt nie mówi cytatami z Sama Worthingtona, nikt nawet nie pamięta, jak zapisać jego nazwisko. Nikt nie napisze, że ten villain z nowych „Gwiezdnych wojen” dorównuje temu z „Avatara”, bo nikt nie pamięta villaina z „Avatara”. „Avatar” nie istnieje. Nie ma go w zbiorowej pamięci. Że kiedyś był, przypomniał nam na chwilę Ryan Gosling w śmiesznym skeczu z „Saturday Night Live”, który to skecz jest jednak śmieszny głównie dlatego, że „Avatara” tak bardzo już nie ma, choć tak bardzo kiedyś był.

Ale nie zmienia to faktu, że 9 lat temu każdy miał zdecydowaną opinię na temat „Avatara”, a jego fenomen wykroczył poza target „ludzie chodzący do kina”. Był jednym z najbardziej polaryzujących zjawisk kulturowych swojego czasu. Ja byłem wtedy zdecydowanie na tak i toczyłem boje w odsieczy „Avatara”, nawet broniąc 3D jako istotnego narzędzia narracji. Za pierwszym razem w kinie byłem zachwycony „Avatarem”, ale nigdy nie obejrzałem go po raz drugi. Myśl o obejrzeniu go ponownie dzisiaj jest dla mnie równie nęcąca jak coaching kulinarny Klaudiusza z Big Brothera w Auchan.

Avatar_3D

A mimo tej indyferencji w sercu, zdarzyło mi się coś dziwnego w związku z tym opusem magnumem Jamesa Camerona. Ze skeczu Ryana Goslinga w „Saturday Night Live” trafiłem do teledysku oryginalnej piosenki z „Avatara”. Piosenka z „Avatara” to chyba ostatnia znana filmowa pościelówa. Jeśli nie wiecie, pościelówa to taka piosenka, której można słuchać tylko o godzinie 15:00 w piżamie, przy zasłoniętych oknach, jedząc lody z pudełka łyżką stołową. Te wszystkie „I Don’t Wanna Miss a Thing”, „There You’ll Be” i „How Do I Live Without You”. Teraz już nie ma takich filmowych original score’ów, co najwyżej dekonstrukcyjna postironia jak „Ashes” Celine Dion z „Deadpoola 2”. Słucham więc sobie „I See You”, słucham, jak Pani śpiewa tęsknie, że kroczy przez sen, by spotkać mnie, gdy kadry z „Avatara” przemykają jej za plecami, słucham i nieproszona łza napiera ku światu jak kropla z rzeki emocji pokonawszy tamę cynizmu.

Tutaj zaczyna się prywata i anecdata. Otóż „Avatar” zbiegł się ze specyficznym etapem, w którym moje życie nosiło głównie odcienie sepii i przypominało typowy dzień japońskiego otaku. Niby były święta, ale dość blade i bez smaku. „Avatar” przyniósł mi wtedy uczucie ciepełka i przypomniał kolory, zasadniczo niebieski. Nieważne, że nie nauczyłem się niczego nowego, a fabuła niczym nie zaskoczyła i nie rzuciła intelektualnego wyzwania. W ciągu tych dwóch magicznych godzin, Avatarze, zabrałeś mnie w miejsca i pokazałeś rzeczy, nie oczekując niczego w zamian. 9 lat później jestem na innym etapie życia, wszyscy jesteśmy. Nie chce mi się ponownie oglądać filmu na komputerze, ale znowu czuję ciepełko i ślad ekscytacji na myśl o powrocie w te miejsca, do tego wspomnienia.

Avatar Pandora

W ten sposób omówiliśmy, jak działa nostalgia. Mam dziwne przeczucie, że chociaż nikt dzisiaj nie rozmawia o „Avatarze”, dzieci nie bawią się lalkami z „Avatara” i nie noszą kanapek w chlebakach z „Avatarem”, a na żadnej nerdowskiej ścianie w żadnym nerdowskim pokoju nie wisi ani jeden plakat „Avatara”, to z różnych powodów miliony ludzi dzielą ze mną „te uczucie”. Nostalgia tak właśnie działa, że zamiast do obiektu tęsknoty, tęsknimy naprawdę do subiektywnych okoliczności i doznań, które mu towarzyszyły. Dawni fani „Avatara” mogą nie pamiętać nawet, co Babcia Szumiąca Wierzba zawsze radziła Neytitri i jak Kevin Costner nauczył się języka Na’vi, ale na pewno odtworzą z pamięci to uczucie czystej eskapistycznej ulgi. A dawni hejterzy „Avatara” może też wspomną z ulgą czasy, kiedy mogli sprzeczać się o „nieistotne pierdoły” zamiast o 500+ i Trumpa.

Jakoś nie wątpię, że James Cameron i zespół marketingowy przydzielony do sequeli będą umieli się do tego uczucia przebić. Nawet mój dziadek poszedł na „Avatar”. Poprzedni film, na którym był w kinie to „Titanic”. Może James Cameron nie jest geniuszem filmu, ale jest geniuszem biznesu. Objawia się raz na dekadę i ratuje przemysł rozrywkowy z kryzysu, przyciągając nowy target obietnicą czegoś przełomowego. „Avatar” brzydko się zestarzał, jego postacie wyglądają zgrzebnie i kanciasto, szczególnie przy małpach z nowej trylogii „Planety Małp”, ale wchodził do kina jak technologiczna rewolucja i miał być tak zaawansowany, że żaden współczesny telewizor nie będzie w stanie go wyświetlić. Teraz przebąkuje się o tym, że „Avatar 2” ma być pierwszym filmem 3D bez potrzeby zakładania okularów i choćby miało to wyglądać jak atrakcja w Lunaparku Władysławowo, będziecie chcieli to sprawdzić. Choćby po to, żeby przyznać sobie triumfalnie rację.

Z genialnym wyczuciem Cameron opóźnił też datę premier sequeli. Powiedzmy, że filmy Marvela są w fazie plateau, za rok osiągną szczyt, a potem już tylko schyłek, od „Gwiezdnych wojen” będzie nam już niedobrze, a innych konkurencyjnych megafranczyz nie widzę. 2020 to doskonały moment na nostalgiczny powrót do hitu sprzed 11 lat, który w ten czy inny sposób każdemu robi cieplej w serduszku wspomnieniem o prostszych czasach. Teraz tylko głowa w tym Camerona, żeby tego ciepełka nie pogubić.

1 Comment