Latem 1955 roku czarnoskóry nastolatek o imieniu Emmett Till odwiedzał rodzinę w stanie Missisipi. Jeżeli sama kombinacja słów „Missisipi”, „czarnoskóry” i „1955” wzbudza w was niepokój, to słusznie. Chłopiec został porwany, pobity i zastrzelony. Miał się rzekomo narzucać pani w warzywniaku. Jesienią tego samego roku 12 gniewnych białych mężczyzn, mniej dociekliwych niż w filmie Lameta, uniewinniło jego zabójców. Nie była to pierwsza ani ostatnia taka sprawa, ale ta – może ze względu na to, że ofiarą był przyjezdny z północy, może przez bezczelność sprawców – zyskała rozgłos. Czujnie śledził ją młody scenarzysta Rod Serling. Możecie nie kojarzyć nazwiska, ale jego twórczość, pośrednio lub bezpośrednio, z pewnością musnęła was w ten czy inny sposób.

Rod Serling

source: syfy.com

We wczesnych latach pięćdziesiątych Serling, z powodzeniem, zajmował się najpopularniejszą wówczas formą telewizyjnej sztuki, czyli sztukami telewizyjnymi. Po procesie sprawa Tilla nim zawładnęła. Siłą teleodbiorników chciał oddać chłopcu sprawiedliwość, której odmówił wymiar sprawiedliwości. Scenarzysta wiedział tylko, że żadna stacja nie pozwoli mu opowiedzieć historii wprost. Nie daj Boże, rasiści z południa poczuliby się urażeni. W scenariuszu ofiarą uczynił żydowskiego właściciela lombardu, zmieniając okoliczności, ale pozostawiając kilka oczywistych nawiązań do sprawy. Serling otrzymał zielone światło dla produkcji. Popełnił jednak kluczowy błąd, przyznając się do prawdziwych zamiarów w wywiadzie dla magazynu „Daily Variety” przed rozpoczęciem zdjęć. Temat zażarł, urażeni rasiści sięgnęli po papeterię, przelewając na papier łzy oburzenia i stacja zażądała od autora przepisania scenariusza. Fabułę „Noon on Doomsday” pozbawiono wszystkich elementów, które pozwoliłyby skojarzyć przebieg akcji z morderstwem w Missisipi. Widowisko toczy się gdzieś w Nowej Anglii, ofiarą jest przypadkowy obcokrajowiec, a zabójcą zafrasowany młody człowiek, który w finale trzeciego aktu wyraża skruchę za swoją zbrodnię.

Serling nie poddawał się. Drugą próbę przekazania historii podjął, pracując przy antologicznej serii „Playhouse 90” dla CBS. Żeby „A Town Has Turned to Dust” w ogóle powstało, musiał tym razem cofnąć akcję o 100 lat i ponownie wykreślić ze scenariusza całą dynamikę rasową. W kolejnych latach kariery twórca odszedł wreszcie od formuły zakamuflowanego reportażu, rozbierając szokujące wydarzenia z gazet do nagich idei niesprawiedliwości, uprzedzenia, nienawiści. Tak miał powstać być może najważniejszy i najbardziej wpływowy serial XX wieku, którego odcinki po dziś służą za inspiracje nowych filmów, czyli „Strefa mroku”.

The-Twilight-Zone

Nauczony doświadczeniem wywiadu w „Daily Variety” autor „Twilight Zone” nie głosił już społecznej krytyki, promując nowy serial. To ma być czysta rozrywka, utrzymywał. Ze społecznych tematów wcale nie zrezygnował, przepuszczając je tylko przez filtr horroru i fantastyki. Wyrażenie „strefa mroku” nie odnosi się do ciemności kryjącej potwory, ale przestrzeni, w której samolot schodzi do lądowania i horyzont przestaje być widoczny dla pasażerów. Przyjmując dla historii niedorzeczne punkty wyjścia, Serling mógł swobodnie już opowiadać o rasizmie, ksenofobii, seksizmie, zbrodniach wojennych, korupcji i inwigilacji. „Tell bold stories by obscuring the view” było maksymą jego twórczości.

Polityczny klimat pozwala dziś przenosić na ekran trudne historie policyjnej brutalności, systemowego rasizmu i niesprawiedliwości społecznej. Możemy oglądać „When They See Us” na Netflixie, „Blindspotting” albo „The Hate You Give” w kinie. Rzecz w tym, że tego nie robimy. Nie chcemy się zagnębiać i dołować. Podobne filmy rzadko wychodzą więc poza dyskusyjny klub filmowy osiedlowego kina „Amaranto”. Wszyscy natomiast oglądaliśmy „Get Out”. Bo to film, który mocny przekaz ubiera w szatki gibkiego horroru i czarnego humoru. Jordan Peele nie chował nigdy miłości do „Strefy mroku”, w zeszłym roku stworzył zresztą jej telewizyjny remake. Ten stary serial, który utrzymał się na antenie przez kilka lat, nie rezonowałby przez kolejne kolejne dekady, gdyby Rod Serling nie był jednym z największych bojowników sprawiedliwości społecznej w showbiznesie.

jordan peele twilight zone

Social Justice Warrior (SJW) to bardzo popularne określenie, zasadniczo używane pogardliwie w gorejącej wojnie kulturowej. Stosowane wymiennie z przymiotnikiem „woke”. W polskim śmietniku internetowych komentarzy nie ma idealnego odpowiednika. Będzie to „lewak”, jeżeli uczycie się w szkole albo zasuwacie na śmieciówce i macie „zdrowy rozsądek”, będzie to „bolszewik”, jeżeli macie kredyt we frankach, brzuszek i łysinkę albo wszystkie wymienione. Najprościej ujmując, bojownik sprawiedliwości społecznej to ktoś, kto wstawia się za wykluczonymi i pokrzywdzonymi w różnych sferach kultury i życia i społecznego. Problematyczność bycia dobrym Social Justice Warriorem polega na tym, że żyjemy w tak głęboko niesprawiedliwym świecie, że jako obywatele uprzywilejowani krzywdzimy kogoś, robiąc dosłownie cokolwiek. Do produkcji netbooka, na którym piszę ten tekst użyto minerałów wydobytych niewolniczą pracą w Kongu. Najlepsze co mógłbym zrobić w imię sprawiedliwości, to przestać kupować nowy sprzęt elektroniczny, ale fakt, że o tym wiem, nie oznacza, że tak uczynię. Osoby pogardliwie używające określenia SJW rozumieją ten absurd świata i nie zamierzają, dla wydumanej sprawiedliwości, przyjmować podobnych poświęceń, takich jak rezygnacja z transfobicznych żartów albo akceptacja czarnego aktora w filmie o kosmicznych czarodziejach. Z wygody, przyzwyczajenia i awersji do zmiany wszczęli więc kulturalną kontrrewolucję. Definicja SJW rozszerza się proporcjonalnie do wygodnictwa i ignorancji definiującego. Od stosowania końcówek uwzględniających istnienie osób niebinarnych (tyle dodatkowych liter do wklepania!) po wyznaczanie miejsc postojowych dla niepełnosprawnych, które prowadzą do zadyszki u biednych prawicowych komentatorów, zmuszonych do pchania wózka z zakupami przez cały parking. Najpopularniejszym punktem oskarżenia jest jednak zagarnianie przez ruch SJW kultury popularnej dla popychania swojej agendy. Kiedyś chodziło o zabawę dla wszystkich, teraz wszędzie muszą wtykać swoją równościową politykę!

Przykład Serlinga to bynajmniej nie jedyny, który ośmiesza to jojczenie. Kultura popularna, zwłaszcza fantastyka i horror, to od dawna konie trojańskie progresywnych idei. Odwrotne tezy często świadczą tylko o tym, że ich oratorzy niewiele pojęli z tekstów kultury, które rzekomo kochają. Po śmierci Antona Yelchina w internecie pojawiła się petycja, żeby granego przez niego Pavla Chekova zastąpiła w kolejnej części „Star Treka” muzułmanka w burce. Nie chodziło o zbrukanie kanonu w imię politycznej poprawności, ale o hołd idei, która przyświecała narodzinom tej postaci. „Star Trek” powstał w latach zimnowojennej paranoi. Kolektywnym, znienawidzonym wrogiem Ameryki nie byli muzułmańscy terroryści, ale komuniści z ZSRR. Wizja pokojowej przyszłości, w której Amerykanie i Rosjanie śmiało prują przez kosmos tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek, to najbardziej postępowa koncepcja, na jaką stać było wówczas telewizję. Mimo manichejskiego podziału świata, rozpolitykowane były też zawsze „Gwiezdne wojny” ze swoim morałem o osuwaniu się demokracji w tyranię.

Watchmen Hooded Justice

Pierwszy odcinek serii „Watchmen”, zdecydowanie ogrywając tematy rasowe, wywołał histeryczne reakcje publiczności i zyskał ksywkę „Wokemen” w nerdowskim błotku. To całkiem zabawne z trzech powodów. Po pierwsze, oryginalni „Watchmen” Alana Moore’a to jedna z najbardziej „lewackich” opowieści, jakie znajdziecie w obiegu i nie wierzę, że zbiór jej fanów ma jakąś część wspólną ze zbiorem fanów Jordana Petersona, Donalda Trumpa i kontrrewolucji kulturowej. Po drugie, już od drugiej sceny, serial demonstruje bezsensy liberalnej utopii Roberta Redforda, (policjant zostaje zabity, oczekując pozwolenia na użycie broni wedle protokołu), co serial niuansuje. Po trzecie, najsłodsze, ku chwale ironii, wielkim złym tej historii nie okazuje się jakiś mocarny demiurg, ale typowy YoBro!, który swój końcowy villainowski monolog zaczyna, a jakże, od ozłoconej frazy „nie jestem rasistą, ale…”.

Rasistami nie są też fani „Wiedźmina”, naturalnie, ale czarna Ciri byłaby przegięciem po całości! Chodzi tylko o kanon i słowiańskiego ducha. Rzekomi akolici Sapkowskiego, którym w serialu Netflixa za mało było Geralta, walk z potworami i swojskiego, przaśnego humoru, jakimś niepojętym sposobem nie dostrzegli w cyklu feminizmu ani metafor rasizmu, choć ta w całości napisana jest z perspektywy wykluczonych i prześladowanych. „Co?! Co takiego takiego? – zaryczał nagle Crach an Craite, zrywając się z miejsca. – Białą dłoń? Do jego dłoni? Królewna z tym szczeciniastym śmierdzielem? Z tym… świńskim ryjem?”. Ciri o innej karnacji byłaby tylko wytłumaczeniem metafory.

Dziennikarz Edward Murrow powiedział kiedyś, że dobra telewizja powinna wbijać szpile w odpowiednie miejsca, a nie koić nastroje i relaksować. To nie tak, że obrońcy społecznej sprawiedliwości wtykają swoją ideologię w zabawę. To ideologia zawsze różniła kulturę od pulpy. Możesz być twórcą najpopularniejszego demotywatora tygodnia albo Rodem Serlingiem i Alanem Moore’em, możesz być Piekarą albo Sapkowskim. Zależy, czy wolisz główną stronę Netflixa czy stronę swojego własnego kanału na YouTube. Czy twoja sztuka ma przypasować ziomkom, czy rezonować przez dekady.

Tytułowa grafika: posterspy.com
Dodaj komentarz