W przeciwieństwie do poezji życie się rymuje
07-01-2017Filmy Jima Jarmuscha są jak jazda pociągiem na trasie Suwałki-Olsztyn. Możesz skisnąć z nudów przy melodii rozmów boleśnie nieciekawych ludzi w przedziale albo doznać epifanii od widoku jelenia na rykowisku za oknem i odkryć w tych rozmowach poezję. Zależy od dnia. Z filmem „Paterson” też trzeba trafić w dobry dzień. Czwartek byłby w sam raz. Bo piątek zbyt oczywisty. W czwartki zawsze ładnie świeci słońce.
Konflikt. To pierwsza rzecz, której uczą szkoły pisania scenariuszy. Nie może być scenariusza bez konfliktu, bo wtedy zamiast historii mamy jałowiznę. Filmy Jarmuscha nieraz udowodniły, że wcale nie musi tak być. W „Patersonie”, technicznie rzecz biorąc, konflikt tak jakby istnieje, ale tylko w didaskaliach i chrząknęlibyście śmiechem, gdybym go tu zaspojlował na sucho. Zasadniczo jednak struktura fabularna wygląda tak, że rano bohater zwleka się z łóżka, je mleki z płatkiem i idzie wyrabiać pekabe, wożąc ludzi zbiorkomem. W przerwie na lunch pisze wiersze o zapałkach, deszczu i molekułach. Po południu wraca do żony, która wyjeżdża z nową koncepcją na życie w rodzaju „zostanę królową muffinków na lokalnym targu”. Wieczorem idzie wysikać psa i zahacza po drodze o miejscową spelunę, żeby przygarnąć dwa żubry i odbyć życiową rozmowę ze stereotypowym barmanem. I tak codziennie, usrać się idzie. Z pozoru. Wariacje stanowią tylko wymiany zdań w autobusie (jedną z nich prowadzą w sympatycznym cameo, które prawie bym przegapił, dzieciaki z „Moonrise Kingdom” Andersona) i pomysły pani żony.
W roli bohatera występuje Adam Driver, znany jako najmroczniejsza księżniczka Disneya, czyli Kylo Ren, tudzież jako niehipster z serialu „Girls” (i paru innych angaży, które są pochodną). Równie dobrze mógłby to być jednak Pan Mirek, kierowca „sześćdziesiątki” w twoim mieście, odgrywający tydzień z własnego życia. W ciągu tego tygodnia nie dzieje się nic wyjątkowego, co niejednokrotnie uwydatniają dialogi. Autobus nie wybucha, a jedyna zawieszona broń wystrzeliwuje tylko gumową kulkę i to w tym samym akcie. Ale, jakby to ujęła Martha Stewart, it’s a good thing!
Film „Paterson” działa pięknie w trzech kontekstach. Po pierwsze pobudza sympatię do niebieskiego kołnierzyka. Wychodzicie z kina i już patrzycie na tego kasjera przy kasie i kolesia podnoszącego szlaban nie jak na narzędzie albo przeszkodę w mechanizmie waszego dnia, ale jak na potencjalnie kreatywnych ludzi z pasją i życiem poza robotą. Kierowca waszego autobusu też może być wrażliwym poetą! A nawet jak nie jest, to ciągle jest wartościowym człowiekiem, z którym moglibyście pogadać wieczorem przy żubrze (disclaimer – browar Żubr nie płaci mi za lokowanie, to czysta siła memetyczna ich copywritingu). W tym momencie wydaje się wam, że już o tym wiecie, ale zapomnicie w poniedziałek, kiedy ten skurwiel nie zauważy was w lusterku i odjedzie sprzed nosa, więc stłumicie gniew fantazją o kopaniu go w golenie. Także ten.
Po drugie film „Paterson” opowiada o tej bardziej dyskretnej niż szarpana wiatrem torebka z „American Beauty” urodzie wszechświata i poezji zakodowanej w prozie codzienności. Wszystko wkoło może być kiełkiem sztuki, katalizą inspiracji, pierwiastkiem piękna w długiej reakcji ze skomplikowanymi związkami nudy, frustracji i brzydoty, która nazywa się życiem. Podsłuchany ukradkowo dialog, widok za oknem i układ chmurek na niebie. Brzmi naiwnie albo pretensjonalnie jak interpretacja sedesu w nowojorskiej galerii, ale jeśli macie w sobie cząstkę kreatywności, to rozróżniacie dwa stany ducha. W jednym przemieszczacie się po świecie z punktu A do punktu B po omacku, jak przy nocnym wyjściu z łóżka na siku, a w drugim wszędzie widzicie temat na zdjęcie, notkę wiersz albo chociaż rozmowę. Film Jima Jarmuscha jest właśnie o przyjemnym uniesieniu, które wiąże się z tym drugim stanem. Bohater Paterson z miasta Paterson w filmie „Paterson” to taka osoba, która przemieszcza się po swojej codziennej trasie z szeroko otwartymi oczyma. Jako uważny obserwator dostrzega rymy w powtarzalności. Z szarzyzny wyławia perły i nabija na wersy poezji. Jako artysta nie potrzebuje oklasków do spełnienia, nie ma nawet smartfona, żeby tweetnąć haiku i pozgarniać serduszka. Samo tworzenie daje mu spełnienie, a kiedy jeden pechowy incydent odbiera mu motywację i wprowadza w tryb „nocą siku po omacku”, wystarczy nietypowe spotkanie, żeby załadować go z powrotem na tor inspiracji. To piękna mała lekcja, dla każdego, komu brakuje wspomnianego stanu drugiego.
Po trzecie to przyjemna eksplikacja tego, jak powinien funkcjonować szczęśliwy związek dwojga ludzi w zgodzie z efektem zysku-straty. Żona bohatera przywołuje uśmiech swoim artystycznym roztrzepaniem, ale film „Paterson”, podobnie jak bohater Paterson, traktuje ją z dogłębną sympatią, a nie wykpieniem. W postaci Adama Drivera frustracja nie narasta jak pod pokrywką garnka z gotowaną komosą, bo wie, że partnerka kompletnie akceptuje jego nawyki tak jak on akceptuje jej urocze zawirowanie. Nikt nikogo nie traktuje protekcjonalnie, nie zarzuca pytania pętli „Kiedy wreszcie znajdziesz poważną pracę”, „Kiedy wreszcie cośtam”.
Tworząc piękny film o nudnym życiu Jim Jarmusch, podobnie jak Paterson piszący wiersze o zapałkach, prawie obala ogólną koncepcję nudy. Intrygujące molekuły piękna (o ja pierdolę, jak się jutro rano będę wstydził za wykucie tej frazy) opływają nas z każdej strony. Czasem trzeba tylko czyjegoś uśmiechu albo prezentu od japońskiego poety, żeby na nowo objąć je wzrokiem.
2 komentarze