Najpierw cię ignorują, więc się zacietrzewiasz. Potem się z ciebie śmieją. Potem śmieją się nerwowo. Potem się pieklą i gotują ze złości. Potem wygrywasz. Wtedy stoją w szoku i rozglądają się po sobie. Potem może przyjdzie wreszcie odpowiednia mieszanka zadumy, poezji i gniewu.

To tyle jeśli chodzi w parafrazę Gandhiego w wykonaniu najnowszej historii.

Źródło: The Young Turks

Źródło: The Young Turks

We wczesnych etapach kampanii wyborczej rządziła parodia. Wiadomo, ironia i kpina – arsenał słabych. Pocieszycielska iluzja intelektualnej wyższości. Alec Baldwin w SNL, Pan Garisson w South Parku, „Mr. Tangerine” Rocky Mountain Mike’a.

Hey, Mr. Tangerine man, build a wall for me
I’m not that bright and don’t know that you’re not going to
Hey, Mr. Tangerine man, keep Muslims away from me
With my jingoistic world view, I’ll come following you

Ech, satyra. Po co komu satyra, kiedy rzeczywistość nie tylko wyprzedza, ale jeszcze kręci kółka wokół jej hiperbol. Wszyscy przegapili moment, w którym prezydentura Donalda Trumpa przestała być puentą dowcipu i została perspektywą.

Zaczęła się nerwowość, nasiliła bluzganina. Robert DeNiro obsobaczył kandydata Trumpa każdym brzydkim słowem, jakie znalazł słowniku, ale kogo miało zaszokować lub przekonać jego wirusowe wideo, skoro do wykrzykiwania brzydkich słów sprowadza się większość ostatnich ról aktora? Marylin Manson ograniczył się do odrąbania Trumpowi głowy. Meryl Streep zdissowała prezydenta na rozdaniu Złotych Globów okrąglejszymi słowami, ale zamiast „Całej Prawdy o…” objawiła (jak mi przykro powtarzać opinie trumpersów) wstrętny elitaryzm Hollywoodu. Na czym ma dokładnie polegać ta inkluzywność i postępowość, o którą walczymy, skoro zaczynamy od pretensjonalnego wywyższania się nad fanami futbolu i sportów walki (gałęzi rozrywki, które też, suprise suprise, dają pracę i poczucie akceptacji wielu imigrantom)? Pomysłowym bluzgiem albo organizacją klubiku dla fajnych ludzi można wygrać prym na szkolnym korytarzu. Punktowaniem można wygrać debatę, a ciętym dowcipem flejma w usenecie. Serca i umysły wygrywa się wspólną ideą.

W przededniu inauguracji Trumpa wylała nowa fala protest songów. Lepszych i gorszych. Rzecz w tym – prezydent obraził tyle grup społecznych, że zepchnął na linię oporu środowiska, które nie zawsze łączą wspólne interesy i które nie zawsze się lubią.

Fiona Apple stawia na zohydzanie. Piosenkarka nagrywa piosenkę o tym, jak gardzi obleśnym satyrem o małych dłoniach. Znamy to z narracji filmów przygodowych. Odrażający villain przystawia się do pięknej bohaterki, która dzielnie wykrzykuje, że prędzej zginie niż pozwoli mu się dotknąć. Albo coś w tym stylu. Tylko my wiemy już z tych samych filmów, że takie upokorzenia dają czarnym charakterom +9000 do draństwa, a nie wiemy, ilu takich upokorzonych złoli ukrywa się dzisiaj w duszach trumpersów.

Trump wywiódł też z jaskini zespół Gorillaz, który po sześciu latach nieśpiewania wyskoczył w wigilię inauguracji z piosenką „Hallelujah Money”. O nieszczęśliwym romansie polityki z wielkim kapitałem i jego destrukcyjnym wpływie na wszystko dookoła. Ficzer Benjamin Clementine wita w nowym świecie głosem, który mógłby zapraszać do Strefy Mroku. Zwrotkę o budowaniu muru potężniejszego niż ściany Jerycha domyka złowrogim refrenem:

How will we know?
When the morning comes
We are still human

Arcade Fire wypuścili okazjonalny kawałek „I Give You Power”, w którym ledwie cztery wersy przeplatają się jak wzorki na swetrze. Zespół bardzo uprzejmie, jak na Kanadyjczyków przystało, przypomina w duchu myśli politycznej Marsyliusza z Padwy o źródłach władzy oraz cnocie demokracji i to właściwie tyle.

Joey Bada$$ (możecie go pamiętać z roli Leona w „Panu Robocie”) rapuje:

Sorry America, but I will not be your soldier
Obama just wasn’t enough, I just need some more closure
And Donald Trump is not equipped to take this country over
Let’s face facts cause what’s the real motives,

przypominając tylko, że wybór Donalda to sążnisty krok w tył dla pokiereszowanej problemami rasowymi Ameryki.

Dobry protest song powinien jednak kanalizować wkurwa jak pół płyty „Encore” Eminema z epoki Busha Juniora, a przy tym też dawać takie uniesienie jakie może towarzyszyć podskakiwaniu i krzyczeniu w tłumie, kiedy tłum zmienia się w jeden organizm. Dlatego na razie z ostatnich piosenek sprzeciwu najbardziej lubię kawałek „Erupt and Matter” Moby’ego z płyty „These Systems Are Failing” wydanej jeszcze w czasie kampanii. Teraz muzyk dograł do niego tylko teledysk zmontowany z korzystnych ujęć Donalda Trumpa i paszczy pokrewnych mu polityków całego zachodniego świata.

Już pierwsze słowa:

Step out of the dancehall
How my world got so small

doskonale określają to, jak się czuję od jakichś dwóch lat. Kiedy słyszę w autobusie rozmowę w obcym języku i zaczynam się nerwowo rozglądać za Prawdziwym Polakiem, który będzie zaraz szedł na solo z nieprawilnie gadającym nieziomem (nie, nie zrobiły mi tego media rozdmuchujące marginalny problem, piszę tylko na bazie tego, co zasłuchuję własnym uchem i obserwuję własnym okiem, chyba że przekonacie mnie, że za to też odpowiadają podstawieni prowokatorzy). Albo kiedy sam jestem nieziomem za granicą i trochę boję się rozmawiać po polsku, żeby nie nadziać się na Prawdziwego Anglika albo Prawdziwego Holendra. Jak świat mógł się tak prędko stać taki mały?

To może być właśnie ta jednocząca idea protestu. Wszyscy chcecie być znowu wielcy i przez to świat staje się mały. W małym świecie bardzo szybko robi się ciasno i smrodliwie, więc wszyscy chodzą nieszczęśliwi i wkurwieni. Nie róbmy sobie tego.

Dodaj komentarz