Zaczyna się prawidłowo. Nerwowe momenty przed heistem, ekipa w aucie przed bankiem odlicza sekundy do startu. Dajecie mi czas i miejsce, ja wam daję pięciominutowe okienko. Cokolwiek się wydarzy w ciągu tych pięciu minut, jestem wasz. Spóźniacie się minutę, ja odjeżdżam, a wy zostajecie z ręką w nocniku, kapewu? Koleś za kółkiem nie mówi tego głośno, ale nie musi, mówi to jego brak mimiki. Don Draper, Punisher i jakaś latynoska panna nieznana nikomu zrywają się z tylnego siedzenia i idą grabić hajs, a On zostaje w aucie i czeka. Wciska białe pchełki w uszy, odpala muzę z iPoda i zaczyna naparzać niewidzialnymi pałeczkami w niewidzialną perkusję. I w przeciągu czterdziestu sekund jesteśmy w zupełnie innym filmie, w zupełnie innym świecie. W świecie Edgara Wrighta, w którym każda postać jest kompletnie świadoma, jaki filmowy archetyp reprezentuje.

Baby z filmu „Baby Driver” rozdziawia usta, kiedy słyszy strzały w banku, czekając w aucie jako współwinowajca. Przejął się, odjedzie, zrobi coś? No nie. Bawi się dalej w swój Mini Playback Show, ruszając żuchwą w tempo kolejnej solówki odsłuchiwanego kawałka. Mam taką koncepcję, że „Baby Driver” to tak samo jak „Drive” film o inteligentnym psychopacie. Tyle, że w przeciwieństwie do wszystkich innych filmów o psychopatach, tutaj nigdy nie poznajemy prawdziwej twarzy bohatera, nie zjeżdżamy górniczą kolejką w odmęt jego wyjałowionej z empatii psyche. Zamiast tego nabieramy się, jak inne postaci dramatu, na jego wymówki, pozę, reluktancję i resztę persony.

Za koncepcją przemawia, że Edgar Wright już siedem lat temu zrobił nieprzyzwoicie przyjemny film o najgorszym człowieku świata. „Scott Pilgrim kontra świat” i „Baby Drivera” ogląda się dobrze, bo jedno i drugie to entuzjastycznie wykonywane ćwiczenia z formy. A dokładnie to zabawy w swatanie kilku muz. „Scott Pilgrim” to film napisany językiem gry i komiksu, a nie przetłumaczony z jednego języka na drugi, jak w przypadku tych wszystkich adaptacji, które zarabiają dzisiaj sto baniek w weekend otwarcia. Jego protagonista to typek, którego twarz nieustannie chcesz przedstawić lustru wody w klopie, nawet jeśli na co dzień gardzisz przemocą jak selerem. A jednak dajesz się wessać w jego quest, jakby od niego zależały losy świata. Tak samo z Baby Driverem. Osobliwy koleś, w autobusie odsuwałbym się od niego podejrzliwie, ale w tym dziwnym połączeniu sztuki filmowej z osobistą playlistą reżysera siedzę z nim w aucie i śledzę przebieg zdarzeń.

Ansel-Elgort-in-Baby-Driver

Ale to przecież nie osobliwość bohatera czy przebieg zdarzeń zarobiły „Baby Driverowi” te wszystkie procenty na Rotten Tomatoes, tylko właśnie forma. To fuzja muzy z dziesiątą muzą, przeszczep podkładu muzycznego w fabularny szpik filmu. Czy film ma tu promować soundtrack, czy na odwrót, nie da się stwierdzić. Nasz protagonista Baby jest trochę głuchawy, bo choruje na dzwonienie w uszach. Tak więc słucha swoich piosenek na pełnym nagłośnieniu, żeby to dzwonienie zagłuszyć, a my słuchamy razem z nim.

Muza nie przestaje grać przez pełne dwie godziny metrażu. Baby robi gwałtowny skręt w lewo, słuchawka wypada z lewego ucha i nagle na sali kinowej muzyka gra tylko z prawej strony, a po drugiej słychać dzwonienie. W innej scenie bit utworu synchronizuje się z wizgiem latających kul. Kiedy indziej wyśpiewywany z iPoda tekst zapowiada dokładnie, co za chwilę wydarzy na ekranie, choć taki foreshadowing to akurat nic nowego („Maybe tommorow a bullet may find me…” z ostatniego odcinka „Breaking Bad” to mój ulubiony przykład użycia). Niemniej to jeden z najciekawszych sposobów integracji ścieżki dźwiękowej z filmów, co najmniej od czasu maszyny do pisania wygrywającej motyw przewodni „Pokuty”.

Baby nie jest twoim typowym protagonistą, chociaż film stara się od początku poustawiać wokół niego same znajome tropy. Dziewczyna z baru, szantaże i ucieczki po zalezieniu za skórę Niewłaściwym Gościom. Ale Edgar Wright nie jest też twoim typowym reżyserem (między innymi dlatego rozmiłowany w bezpiecznych formułach Marvel wyrwał mu z rąk scenariusz „Ant-Mana”), więc ostatecznie rozgrywa te tropy po swojemu, z typowym dla siebie niedorzecznym przegięciem, zmierzając do antyklimaktycznego, a zadziwiająco odświeżającego epilogu.

„Baby Driver” wskrzesza zapomnianą sztukę pastiszu, który nie jest komedią pustego śmiechu, tylko ma coś faktycznego do powiedzenia o swoim gatunku i jego ślepych zaułkach fabularnych (podobnie jak tegoroczny „Get Out„). No i podsuwa przy okazji kilka vintage hitów do odsłuchu w aucie.

 

1 Comment