Nikt inny dziś nie robi patosu bez tandety i fałszu, tak jak Christopher Nolan. Nikt, żodyn. Nigdy nie spodziewaj się po filmie Nolana letniej rozrywki. Czekając w kinie na jego film, wiedz, że kiedy tylko zniknie logo wytwórni, z ekranu wynijdzie wielka łapa, która przemocą chwyci cię za duszę.

Dunkirk beach scene

Nolan robi kino totalne. Takie, którego generalnie już się nie robi. On nie ma do sprzedania zabawek, soundtracku,  franczyzowego merczandajzu, gruntu na kolejne filmy do wyłożenia. Nie ma producenta dyszącego w kark z tylnego siedzenia. Nie ma poczucia humoru, absolutnie nie ma żadnego dystansu do siebie i swojej twórczości. I nie ma nic nikomu do udowodnienia. Ma wizję i sto milionów do wydania, żeby bombardować zmysły. Rozszerzyć źrenice rozmachem ujęcia, rozdygotać uszne bębenki muzyką i efektem dźwięku, rozwalić błędnik pracą kamery.

Nie chodzi o kolejną wojenną historię. Nie taką, którą opowie dziadek, rozsadziwszy wnuki na wersalce, nalawszy im kakao do kubków. Chodzi o czyste, nieskalane subiektywizmem, nieprzesterowane wodzami narracji doświadczenie. Dlatego nie zaczynamy filmu wywiadem z weteranami wprowadzającymi emocjonalny kontekst, ale zostajemy wrzuceni brutalnie w środek zdarzeń. Jak Sam Buckett na początku jakiegoś wyjątkowo paskudnego odcinka „Zagubionego w czasie”, odnajdujemy się wśród zbiegających brytyjskich żołnierzy, a na głowy spadają nam niemieckie agitki wzywające do poddaństwa. Dlatego nie dowiadujemy się niczego o tych ludziach przewijających się przez ekran, bo z rzeczonego powodu trudno ich nawet nazwać postaciami. Nikt nie smęci o żonach, dzieckach i błękitnych domkach z werandą czekających za wodą, nikt nie opowiada, jak z bratem w młodości łowili szczupaki na tych wodach przeklętych, nikt nawet nie gra w harmonijkę ku krzepie serca. Nie ma czasu na te sentymenty. Wszystko co przed nami odkrywają żołnierze i cywile, to ich pojedynczy, rozpaczliwy cel, który chwilowo dominuje umysł. Ubić jak najwięcej myśliwców wroga, dotrzeć do drugiego brzegu, przeżyć.

Dunkirk screenshot

Operacja Dynamo jest w brytyjskiej świadomości podobnym mitem narodowym jak Powstanie Warszawskie w Polsce, pewnie nawet silniejszym niż zwycięska Bitwa o Anglię. Często przewija się w kulturze, najczęściej scalona z żywotnym idiomatem „Dunkirk spirit”. Najbardziej widowiskową do tej pory pocztówkę z Dunkierki pokazał nam chyba Joe Wright w „Pokucie”, słynnym, pięciominutowym, wystylizowanym ujęciem z oblężonej plaży. Nolana jednak bardziej od budowania narodowego eposu wydaje się interesować oddanie pełni doznania. Kiedy Spitfire pruje przez niebo, fotel trzęsie pod dupą. Kiedy z wizgiem niemiecki pocisk trafia w żołnierzy, robisz unik. Kiedy torpeda zatapia brytyjski okręt, woda wylewa się z ekranu i toniesz razem z tymi przerażonymi dwudziestolatkami w za dużych hełmach. IMAX powinien rozdawać przed wejściem kapoki. A w tle tego wszystkiego gra orkiestra pod batutą Hansa Zimmera, której głównym instrumentem jest tym razem tykający stoper. Tik tik tik, nieustanne napięcie, jakbyśmy czekali na eksplozję.

Tymi sposobami megaloman Nolan łączy epickie kino wojenne z krępującą niemalże intymnością. Woniejący potem strach z bojową odwagą, a szargające nerw poczucie osaczenia z wznoszącym poczuciem odpowiedzialności. Było mnóstwo filmów o piekle wojny i jeszcze więcej o glorii wojny, ale nie pamiętam, żeby ktoś z podobnym rozmachem i bezpretensjonalnością skleił jedno z drugim.

Dunkirk shot

„Dunkierka” jest kinem wojennym bez historii, bez filozofii i polityki, napisanym wydestylowanymi emocjami i instynktami. Słyszymy tu na końcu pokrzepiający spicz Churchilla o „krwi, pocie i łzach”, ale też w zupełnie innym kontekście niż zazwyczaj – z ust rozedrganego szeregowca, niepewnego co czeka go po powrocie do domu. Plaża Nolana rozpościera się więc na styku horroru i bohaterstwa, ale nie tego wydrukowanego na odzieży patriotycznej, koszulkach z kulawym wilkiem, kotwicą, Inką i Burym, tylko tego, które płynie z braku wyboru. Bo prawdziwa wojna nie daje wyboru.

Frazesem „Dunkirk spirit” chętnie wypychają sobie usta politycy kibicujący Brexitowi, używając tragicznego wydarzenia z karty historii jako przykładu angielskiej „walki o swoje”, która popłaciła. Film Nolana raczej nie dodaje paliwa ich retoryce. Brytyjski elitaryzm i ksenofobię wiąże z tchórzostwem, a chwalebnego „ducha Dunkierki” z postawą admirała granego przez Kennetha Branagha, który nie opuszcza mostu z resztą żołnierzy, bo „Francuzi nadal czekają na pomoc”. W takich gestach i słowach leży tu istota honoru. Może macie twarde pancerze i uda się wam wyjść z kina bez większego rozemocjonowania. Nie udało się blisko stuletniemu weteranowi, który przeżył ewakuację Dunkierki, a potem w trakcie filmu Nolana przeżył ją po raz drugi.

Trudno o bardziej rozdzierający komentarz niż jego wypowiedziane drżącym głosem po premierze, niezwykle proste przesłanie. „Płakałem, bo to nigdy się nie kończy. Jesteśmy tak inteligentnym gatunkiem, jako ludzkość dokonujemy wielkich czynów, a nigdy nie przestajemy na nowo popełniać tych samych głupich błędów”.

Dodaj komentarz