Oddziadzianie fantasy i wzbogacanie kulturowe
25-12-2017„Może powinniśmy przyjąć do Shire orków uchodźców, mogą nas wzbogacić kulturowo” – mówi Frodo do Sama na obrazku z Kwejka, który zawodzi w swojej podstawowej funkcji, czyli byciu śmiesznym, ale niechcący spełnia inny ważny cel, bo obnaża rasizm „Władcy pierścieni”. Mamy tam po jednej stronie inteligentną rasę orków, którzy zabijają, bo im kazano, ale robią to efektywnie, szanują oponenta, nie pastwią się nad nim. Naprzeciw zaś naszych protagonistów, Legolasa i Gilmiego, dowcipnie licytujących się na liczbę zaszlachtowanych przeciwników. Jedni przypominają więc zwykłych żołnierzy rzuconych na front, a drudzy psychopatów jak Bill Kilgore z „Czasu apokalipsy”. Mamy lubić tych drugich. Nic dziwnego, że ci fanboje potem tacy oswojeni z dehumanizacją.
„Gwarantuję wam, w drużynie obowiązkowo będą czarny hobbit i kobieta” – śmieszkuje inny śmieszek w internetowej dyskusji o serialowej wersji „Lord of the Rings” szykowanej dla Amazona. Ta kpinka odpowiada z kolei na moje pytanie. Po co nam dzisiaj nowy „Władca pierścieni”? Rozumiem chęć ponownej ekranizacji „Watchmenów” (co planuje HBO), bo jest tam co rozwijać, ale „Władca pierścieni”? Może mam skąpą wyobraźnię, ale co można zrobić z tą historią poza opowiedzeniem jej dokładnie tak samo jak poprzednio? Tolkien nie zostawia na swoich trzech tysiącach stron specjalnego pola manewru. Można bawić się jedynie samym gatunkiem, można wplatać w fikcyjny świat współczesne narracje. Może uda się to serialowemu „Wiedźminowi”, ale na razie musi wystarczyć Bright.
Tolkien był ultrakonserwatywnym katolikiem, który nie interesował się szczególnie społeczeństwem ani współczesną historią. W jego książkach słychać echa lęków przed procesami industrializacji zagarniającymi krajobraz, ale poza tym pisarz wypierał się jakichkolwiek alegorii. Ewidentna jest tylko przeciwstawność swojskości Shire i zagrażających mu „obcych sił ciemności”. Spokojnie można założyć, że gdyby J.R.R. wciąż żył, głosowałby za brexitem. To jego językiem Nigel Farage przemawiał do Brytyjczyków z prowincji, którym imigranci wepchnęli się między ziele fajkowe a herbatkę o piątej. Tolkien stworzył gatunek fantasy, ale jednocześnie go zakonserwował. Wielu pisarzy próbowało namieszać w tej formule. Marion Zimmer Bradley ze swoim feministycznym retellingiem legend arturiańskich, Sapkowski ze swoim skomplikowanym tłem społecznym, ale w kinie jedynym kamieniem milowym jest ciągle wierna Tolkienowi adaptacja Jacksona, wzbogacona o psychopatyczne wygłupy elfa i krasnala.
Baśnie o statkach kosmicznych są na razie popularniejszym medium do opowiadania o współczesności, niż te o magii i zróżnicowanych rasach żyjących na jednym kontynencie. Fani „Star Wars” przynajmniej nie przeżywają aż takiego szoku kulturowego, kiedy widzą na ekranie kobietę wypowiadającą kwestie, a nawet wnoszącą coś do historii. Dla widzów „Hobbita” problematyczne są nawet drobne próby uwiarygodnienia fabuły przez wprowadzenie walecznych elfek do zdziadziałej fantazji o niekończącym się sausage queście. I tutaj właśnie wkracza David Ayer z filmem Bright.
Bright łączy ze sobą dwa zakonserwowane filmowe gatunki. Fantasy i buddy cop movie. Miejsce akcji to takie Śródziemie 2000 lat później (pierwszy twist dotyczący tropu gatunkowego – ograniczony dostęp do magii wcale nie musi oznaczać milleniów blokady postępu technologicznego). Elficka finansjera rządzi miastem, a orki żyją w getcie albo zapełniają etaty dla niebieskich kołnierzyków i spłacają historyczny dług z epoki Czarnego Pana. Jeden z nich przez affirmative action dostaje pracę w psiarni i niesfornego Willa Smitha za partnera. Obaj niezbyt się lubią, ale reszta posterunku nie lubi ich jeszcze bardziej. Tu wkracza twist w formule gliniarskiego gatunku kumplowskiego.
Wiem, że krytykom zawiesza się system, kiedy dostają na twarz coś niezgodnego ze schematem, stąd dużo przesadnie miałkich recenzji, ale Bright naprawdę fajnie oddaje dynamikę relacji dwóch coworkerów, którzy nie czują się zbyt komfortowo w swoim towarzystwie, ale starają się wypracować jakiś kod porozumienia. Próbują dowcipkować, droczyć się i czasem wydaje się, że ich poziomy równają się, ale zaraz któryś za bardzo się wychyla, mówi coś głupiego i robi się niezręcznie. To taki niemrawy ping-pong, dobrze znany ze środowiska pracy, ale obcy na ekranie.
Jak to w fantasy, bohaterów łączy quest, który jednak nie rozbija całkowicie muru niechęci między nimi. Film pozostaje dojrzały do ostatniej sceny, która jest finalnym prztyczkiem w nos dla „Władcy pierścieni”, „Gwiezdnych wojen” i innych fantazji zakończonych wielką celebracją na grobach nieprzyjaciół. Człowiek i ork nie zostają ostatecznie najlepszymi przyjaciółmi, ale uczą się doceniać i szanować siebie nawzajem. Bright okazuje się wobec tego jako ten jeden komentator na forum fanbojów, który ma rozum i godność człowieka. Niedużo, ale na razie musi wystarczyć.
Dodaj komentarz