Z tej premiery „Czarnej Pantery” zrobiło się takie wydarzenie socjokulturowe, jakby co najmniej Obama znowu zostawał prezydentem. Król T’Challa, jako pierwszy Wakandyjczyk w historii, został człowiekiem z okładki magazynu „Time”. Kendrick Lamar wydał specjalnie płytę, Oprah, Michelle i inne autorytety wypowiedziały się w tonach górnolotnych, a twitterboty uznały okazję za wystarczającą do próby wywołania wojny rasowej. Wszystko z powodu kolejnego odcinka serialu Marvela o spandeksiarzach. A film i tak jest ponad to.

Black Panther Chadwick Boseman Time magazine Cover

Jest to znany przypał, że czarnoskórzy superbohaterowie mają przymiotnik „czarny” w ksywce. Czarny Goliath, Black Lightning, Blackwing, Czarny Power Ranger… Wiecie, to tak dla jasności i dla równowagi wobec Białego Ant-Mana i Waniliowego Batmana… oh, wait, no. To jeden z tych przejawów miękkiego rasizmu, z którego mogą sobie kręcić bekę „The Boondocks” albo „Atlanta”. Ale „Czarna Pantera” ze swoim bagażem kulturowym też jest ponad to. Chciałem najpierw zatytułować tekst „Black Panther Matters”, ale zawahałem się. Bo czy to wypada? Tak wygląda najpospolitsze zwątpienie w tej pełnej nieporozumień, poplątanych relacji i drażliwych tematów kulturze. Czy podkręcony afrocentryzm „Czarnej Pantery”, z komiksową postacią o pseudonimie Ape Man na czele, to też rasizm czy wyraz dumy? Czy białe dzieci w maskach bohatera (temat ważył niedawno „New York Times„) to apropriacja czarnej kultury czy już transkulturowość? Dużo specyficznych, potencjalnie mieszających w głowie pytań, a sam film atakuje je wszystkie bez morałów i pouczania.

Coraz częściej fabuła filmów superbohaterskich (podobnie jak w komiksach) kręci się wokół jakiejś większej politycznej idei. W „Captain America: Civil War” to był konflikt racji prawa i racji stanu. Big Idea „Czarnej Pantery” jest na tyle uniwersalna, że powinna trafić na podatny grunt nawet w białej jak niedosmażony naleśnik Polsce. „Czarna Pantera” jest o rozprawianiu się z własną historią, jej najboleśniejszymi i najwstydliwszymi aspektami.

Black Panther Art Poster

Wakanda jest państwem na rozdrożach i jej nowy przywódca jest rozdarty. Między tradycją, dziedzictwem i wolą ludu a wyzwaniami nowej rzeczywistości. To rozdarcie wykorzystuje gniewny pretendent do tronu, który łaknie zapłaty za wieloletnie błędy systemu i próbuje przejąć władzę, żeby popchnąć rewizjonistyczną agendę. Ścierają się więc dwie koncepcje, z których żadnej nie utożsamiamy przeważnie z superbohaterami. Izolacjonizm i rewanżyzm. T’Challa nie chce mieszać swojego królestwa w globalne walki, surowce naturalne zachować w granicach, a problemy na zewnątrz. Predentent Killmonger, wychowany w gettach Los Angeles, chce użyć wakandyjskich zasobów, żeby zmienić układ sił na świecie i odbić władzę z rąk kolonizatorów. To wszystko motywy w tego typu kinie świeże i szokująco wręcz odważne, ale na tym nie koniec oryginalności „Czarnej Pantery”. Film powiela częsty u Marvela schemat. Czarny charakter jest „złym bliźniakiem” głównego bohatera. Tyle, że tutaj ta przeciwstawność to nie lenistwo scenarzysty, ale klucz do odczytania fabuły. T’Challa nie unicestwia przeciwnika, ale wyciąga wnioski z jego motywacji.

Killmongera nazywa się już najlepszym arcyłotrem uniwersum Marvela. Grający go Michael B. Jordan, którego ogromnie lubię jeszcze od jego dziecięctwa w „The Wire”, jedną poruszającą scenę. Dzięki szamańskiej sztuczce rozmawia przez chwilę ze swoim zmarłym ojcem. „Nie uronisz dla mnie łzy?”, pyta tata. „Ludzie umierają, tutaj to codzienność”, odparowuje ten niedorzecznie zrozumiały i godzien sympatii villain. Na mnie ta kwestia nie zrobiła natychmiast wrażenia. Ale w kogoś, kto wychowywał się na pociętych przez kule ulicach Chicago lub Baltimore, musiała przywalić jak emocjonalny panzerfaust.

killmonger black panther michael b. jordan

Od razu trafił zaś u mnie w miękkie wątek T’Challi i jego ojca. Najsilniejsze przekonania często dziedziczymy przecież po rodzicach. Jeżeli tata walczył z komuną i siedział w kozie za dystrybucję bibuły, to każdą krytykę transformacji odbieramy prawie jak osobisty atak na niego i jego dziedzictwo. Jeżeli miał w gabinecie portret Dmowskiego i chował nas w duchu narodowej dumy i pacierza, to na przestrogi przed nacjonalizmem reagujemy jak dzieci, które słyszą od kolegów „twój stary kąpie się w gumiakach”. Starcie z Killmongerem przekonuje T’Challę, że droga nie musi być słuszna tylko dlatego, że wstępni podążali nią od wieków. „Czarna Pantera” przekonuje, że można pogodzić się z tym, że rodzice się mylili, nie rezygnując wcale z szacunku i miłości do nich. Można bez wyparcia, agresji i żalu rozliczyć się z błędami przeszłości i otworzyć na świat. Dlatego „Czarna Pantera Ma Znaczenie”.

Dodaj komentarz