To Izrael, to skomplikowane
01-01-2019Nauczyciel filozofii w gimbazie opowiedział nam kiedyś szmonces, który ponoć sam wymyślił na otwarcie spotkania gminy żydowskiej, czy tam stand-upu. Rabiemu psuje się samochód przy drodze. Jest piątkowe popołudnie i powoli się ściemnia. Zaraz zacznie się szabat i nie będzie wolno podróżować. Rabi maszeruje więc żwawym krokiem w rodzinne strony i gorączkowo modli się, by zdążyć przed zmierzchem, ale słońce bezlitośnie zanurza się za horyzont. Zapada wreszcie zmrok, a domu nawet nie widać. Rabi wszak nie rzuca rękawicy i udaje mu się wymodlić cud. Po prawej stronie ulicy jest szabat, po lewej stronie jest szabat, a pośrodku nie ma szabatu. Nikt z klasy się nie zaśmiał, choć filozof uprzedził, że to żart dla inteligentnych ludzi. Obiecał, że zrozumiemy, kiedy już liźniemy trochę świata.
Jeden rabin powie tak, a drugi inaczej
Według szkoły rabina Hillela świeczki chanukowe powinny być stopniowo zapalane od lewej do prawej, a wedle rabina Szammaja stopniowo gaszone od prawej do lewej. Wygrało podejście rabina Hillela, bo oczywiście lepiej na morale robi, jeżeli każdego dnia jest coraz jaśniej, a nie ciemniej.
Do Tel Awiwu przylatujemy na trzy dni przed Chanuką. Trochę przypał, ale o co właściwie chodzi w tym święcie dowiedziałem się kiedyś z odcinka „Przyjaciół” pt. „The One With the Holiday Armadillo”. Przed Bożym Narodzeniem Ross chce zainteresować syna tradycjami swojej części rodziny, ale w wyniku sitcomowego splotu zdarzeń robi to w stroju Świątecznego Pancernika. Klasyk. Przez tę konotację z chrześcijańskimi „Świętami” wydawało mi się zawsze, że Chanuka jest bardzo ważna w żydowskiej tradycji, ale przed wyjazdem wyczytałem w komentarzach na Trip Advisorze, że to raczej takie „zielone świątki”, niezidentyfikowana czerwona plama w kalendarzu, i na świątecznego ducha w mieście lepiej się nie nastawiać.
Nie wiem, ile w tym prawdy, ale Tel Awiw rzeczywiście nie prezentuje się zbyt odświętnie, tętni jak w rytm dogasającego lata. W sieci sklepów AM PM, lokalnych żabkach, jest regał dedykowany Chanuce. Maleńkie chanukije, rozkoszne kolorowe świeczki i tradycyjne chanukowe słodycze. Trochę dyskontowego merczendajzu na pamiątkę wydarzenia tak zamierzchłego i politycznie irrelewantnego, że kluczową rolę odgrywa w nim pomnik Zeusa. Żeby literalnie liznąć świata i obcej kultury, kupuję sobie tradycyjny żydowski specjał, gorąco polecany na blogach globtroterów i świąteczne piwko Maccabee. Piwo w smaku przypomina Warkę Strong, a obły wypiek okazuje się nadzianym marmoladą i posypanym pudrem pączkiem o smaku pączka, który przeleżał weekend w plastikowym pudełku. W świątecznym duchu zamiast Pancernika z „Przyjaciół” objawia mi się Chanukah Zombie z „Futuramy”.
By the rivers of Babylon, ye-eah, we wept…
…when we remembered Zion.
Obawiałem się nieco samego wjazdu do kraju, naczytawszy się o przesłuchaniach, przeszukaniach i podejrzliwych pytaniach. Profilaktycznie nauczyłem się na pamięć dat ze wszystkich starych wiz, wyrzuciłem z telefonu kilka dziwnych zdjęć (na przykład okładkę książki o Hitlerze) i skasowałem numer do kolesia o arabskim nazwisku, którego ledwo znałem ze studenckiej wymiany. Jeszcze przed kolejką do kontroli granicznej dwóch srogich tajniaków żąda od nadpobudliwego krajana wylegitymowania się. W kolejce można się poczuć, jakby tytki z kokainą przeciskały się przez jelito, ale rozmowa z urzędnikiem przebiega sprawnie, mechanicznie. Standardowe „skąd”, „po co”, „na jak długo” i droga wolna, bilet do świętej ziemi wydrukowany. Okienko w starostwie powiatowym bywa bardziej cierniste.
Izraelczycy, z którymi się stykamy, są przeważnie oschli, rzeczowi i służbowi. Obywatele państwa twierdzy, wychowani z wojskowym drylem. Naród o milleniach tradycji w kraju młodszym niż znaczna część jego społeczeństwa., otoczonym przez sąsiadów, których żywotnym celem politycznym jest unicestwienie żydowskiej suwerenności. Lwy i lwice Syjonu.
„Nad rzekami Babilonu siedzieliśmy i płakaliśmy, wspominając Syjon” to refren z piosenki jamajskiego zespołu, spopularyzowanej przez cover niemieckiej grupy disco, nawiązującej do pół wieku niewoli babilońskiej, czyli wysiedlenia Żydów z terenów dzisiejszej Jerozolimy na tereny dzisiejszego Iraku. Historia Izraela to historia westchnień do własnej ziemi. Obiecanej, znalezionej, utraconej, odzyskanej, wybronionej. Westchnienia nie powinny budzić zwątpienia. Pod względem klimatu, warunków rolniczych i geografii Izrael jest jednym z najfajniejszych miejsc, w jakich można żyć. Ciepłe lata i łagodne zimy. Śródziemnomorskie powietrze, które w jedną dobę koi moje popękane od mrozu dłonie i oczyszcza płuca z pyłu węglowego. Za oknem naszego apartamentu dojrzała pomarańcza zwisa z gałęzi obfitego drzewka, gotowa w każdej chwili plasnąć na chodnik. Kraina żyznego półksiężyca, przecież to tutaj człowiek pierwszy raz pomyślał, że może warto przestać koczować z tobołem i osiedlić się na stałe. Izraelczycy o tym pamiętają, więc szanują swoją ziemię.
Plaże Tel Awiwu to najczystsze miejskie plaże, jakie gdziekolwiek widziałem. Jeżeli znajdziecie tam papierek albo kiepa, to tylko dlatego, że sami go właśnie upuściliście. Izraelczycy serio podchodzą do przykazania o płodzeniu syna, sadzeniu drzewa i budowaniu domu, przynajmniej jeśli chodzi o dwa pierwsze podpunkty. Dobry obyczaj nakazuje, żeby po narodzinach każdego dziecka zafundować ojczyźnie sadzonkę albo kilkaset, w związku z czym Izrael jest jedynym krajem świata, w którym przybywa drzew. Tel Awiw pełny jest pięknie zagospodarowanej przestrzeni publicznej. Jaskrawo zielonych parków, placów zabaw, siłowni pod chmurką i knajp. I kotów. Z każdego zakamarka wyglądają kocie oczy, jak przyczajeni agenci Mossadu, czujnie monitorujący każdy zakątek.
Spacerując wzdłuż plaży, mijamy tablicę upamiętniającą pierwszych żydowskich migrantów i uchodźców zasiedlających na początku XX wieku ówczesną Palestynę pod brytyjskim mandatem. Tych, którzy dopłynęli i tych, którzy utonęli, wyskakując ze statków sunących do przyobiecanego lądu. Ten wątek jest silnie obecny w dwóch ostatnich powieściach Szczepana Twardocha, „Królu” i „Królestwie”. Dzisiejsi młodzi mieszkańcy Tel Awiwu są jak spełnienie snu bohaterów tych książek. Nazywa ich tu sabrami. Słowo oznacza po hebrajsku kaktusa i określa nowy typ Żyda. Jak pisze dziennikarz Marcin Gutowski z „Świętej ziemi”, ów „nowy Żyd” nie jest „zakompleksionym chałaciarzem i wieczną ofiarą, ale pewnym siebie, wysportowanym młodzieńcem”. „Nie rozpamiętuje przeszłości, patrzy w przyszłość”. Współczesny Tel Awiw jest niemal miejską kornukopią lewicowej młodzieży. Stolicą tęczy, ekologicznego transportu (wszędzie śmigają pożyczone elektryczne hulajnogi), legalnej marihuany i wegańskiego żarcia. Kupiona na obiad szakszuka wypala nam przełyki.
Stacja VI. Jezus upada pod barem z kebabem
Tel Awiw i Jerozolimę dzieli godzina drogi autem, ale miasta istnieją w równoległej rzeczywistości. Tel Awiw to wiosna, odrodzenie, nowy początek, przyszłość. W Jerozolimie przeszłość jest zakonserwowana jak w bursztynie. Coś się dzieje, ale nie ma rozwoju zdarzeń. Nowe budynki powstają, ale dla umocnienia i obrony ruin. Nowe pokolenia rodzą się, żeby użyźniać stare waśnie.
W Tel Awiwie ortodoksyjnego Żyda spotkać trudniej niż w Poznaniu i nie jest to nawet hiperbola. W Jerozolimie pejsy i czarne kapelusze to normalny widok. Największym skupiskiem ortodoksów jest dzielnica Mea Szarim. Mieszkańcy, wybitnie religijni Haredim, uznają tylko prawo Starej Dobrej Księgi. Nie pracują, studiują Torę. Nie płacą podatków, odmawiają służby wojskowej, modlą się. Nie uznają istnienia Izraela. Od niektórych z nich moglibyście usłyszeć o Izraelu (choć w innym kontekście) rzeczy gorsze niż w domu Eichmannów. Tym skrajnym przykładem zilustrujcie sobie odmienność Jerozolimy.
Niedługo zaczyna się szabat. W czasie szabatu nie funkcjonuje transport publiczny, zamknięte są wypożyczalnie samochodów. Kupujemy więc sobie w lokalnym biurze podróży wycieczkę do Jerozolimy i nad Morze Martwe. Od jakichś 15 lat nie byłem na wyjeździe autokarowym z przewodnikiem, więc trochę mnie mierzi ten format. Podążanie za stadem według ścisłego rozkładu, zwiedzanie miejscówek przez okno i przystanki w zaprzyjaźnionych sklepach z pamiątkowymi popierdółkami. Ale trochę fachowego przewodnictwa będzie tu mile widziane.
Jerozolima pachnie starą szafą w mieszkaniu babci. Mieszanina wody różanej, kadzidła, ziół, kurzu i scapiałych koców. Stara część miasta nie różni się pewnie wielce od ścieżki na Kalwarię w Licheniu. Stragany i sklepiki z suwenirami zrosły się w nieskończony ciąg wystaw z paciorkami, wisiorkami, pocztówkami, obrazkami, relikwiami i ciosanymi w drewnie prorokami i świętymi. Z tą różnicą, że swoje amulety znajdzie tu wyznawca każdej religii. Drewniane krzyżyki i naszyjniki z gwiazdą Dawida. Żelazne krzyże i ręce Fatimy. Gromnice i menory. Jarmułki i dywaniki modlitewne. Mirra, kadzidło i fajki wodne. Wszystko za pół ceny. Egzotyczny bliskowschodni klimat przenika się z atmosferą kempingu pod bramą rybą. Przewodnik prowadzi nas długimi jak jelito słonia handlowymi tunelami. Droga krzyżowa wyróżnia się od podobnych arterii tylko tabliczkami z rzymskimi numerami na murach. Około stacji VI zatrzymujemy na shawarmę u palestyńskiego kucharza. Bazylikę Grobu Świętego, do której prowadzi droga, współdzielą różne odłamy chrześcijaństwa. Dopiero tutaj można sobie uprzytomnić, ile ich jest i jak różnią się ich rytuały. „Wszyscy kochają Jezusa i nienawidzą siebie nawzajem”.
Prawo budowlane w Jerozolimie nakazuje, by każdy element architektury był zrobiony z lokalnych materiałów. Elewacja każdego budynku wykonana jest więc z piaskowca. Mury zlewają się z piaskowymi chodnikami, a chodniki z ulicami. Miasto wygląda z góry, jakby wyłoniło się z piasków pustyni sumptem jakiegoś starożytnego zaklęcia. Architektonicznie do bólu spójne, społecznie sprzeczne.
Miasto i Miasto
China Miéville napisał świetną powieść science fiction, w której główną rolę gra błyskotliwy koncept dwóch wrogich sobie metropolii funkcjonujących pod tymi samymi współrzędnymi geograficznymi. Ulice Beszel krzyżują się z ulicami Ul Quomy, różne urzędy miejskie wznoszą się obok siebie, beszelskie samochody stoją w jednym korku z ul-quomskimi, a mieszkańcy aglomeracji mijają się każdego dnia, jednak nie wolno im nawiązywać ze sobą kontaktu. Najdrobniejsza interakcja skutkuje interwencją tajemniczej policji zwanej przekroczeniówką. Brałem książkę za fajną metaforę życia w niektórych miastach bałkańskich albo właśnie Jerozolimie, którą przecina granica Izraela i Palestyny. Teraz mam wrażenie, że w książce więcej jest faktycznej obserwacji niż fantazji.
Jerozolima wydaje się funkcjonować na mocy chybotliwego paktu. Żyjemy w spokoju, dopóki ktoś na kogoś krzywo nie spojrzy. O tej i o tamtej godzinie muzułmanie wyruszają do meczetu, więc Żydzi czekają w domach. O tej i o tej Żydzi wyruszają na modlitwę pod Ścianę Płaczu. Jedni kupują w swoich sklepach, drudzy w swoich. Muzułmanie chodzą do swoich szkół, świeccy Żydzi do swoich, a ortodoksi do swoich. Możecie nazwać to rasizmem, ale to po prostu Izrael, to skomplikowane. Płomień zawsze jest obecny, tylko czasem ktoś podleje go benzyną. „To skomplikowane”. Przewodnik często puentuje swoje historie tą inkantacją odganiającą trudne pytania.
Zmarły przed kilkoma dniami Amos Oz, pisarz symbol współczesnego Izraela, kiedyś pisał na ten temat. „Cały problem polega na tym, że wszyscy uczestnicy konfliktu doskonale wiedzą, że ma on tylko jedno możliwe rozwiązanie – dwa państwa, Izrael i Palestyna. Gdyby pan zrobił sondaż wśród mieszkańców Bliskiego Wschodu i zapytał: <<Jak to się, państwa zdaniem, skończy?>> – myślę, że jakieś 80–90 proc. powiedziałoby, że skończy się dwoma państwami. Podkreślam, że nie chodzi o pytanie, jakie rozwiązanie uważaliby za sprawiedliwe czy najlepsze dla nich samych, tylko: <<Jak to się skończy?>>. Wszyscy już znają odpowiedź, ale mało komu się ona podoba”. Wszyscy znają rozwiązanie, ale tkwią zawieszeni w czasie między epokami, jak efemeryczne rzeźby z piasku oblewane środkiem gruntującym.
Pod Ścianą Płaczu ochrona trzepie jak na lotnisku. Prześwietlenia, obmacywanko. Nie ma się co dziwić, już trzy razy ktoś burzył Żydom ich Świątynie, ten kawałek muru to wszystko, co pozostało, nie można ryzykować. Za bramkami kontrolnymi klasyczne panowie na lewo, panie na prawo. Chwytam z wielkiego kosza jarmułkę i podchodzę do ściany, czując wagę tego miejsca. Niektórzy robią tylko zdjęcia, inni wciskają karteczki z prośbami do Boga między kamienie, jeszcze inni obcałowują tę pozostałość po cudzie świata, pogrążeni w modlitewnym transie. Nigdy nie umiałem się modlić i czasem żałuję. Nie mówię o klepaniu zdrowasiek ani atawistycznym „boziu, spraw żeby”, ale takim prawdziwym spirytualnym skupieniu, rytmie pomagającym przetrwać najtrudniejsze chwile. Nie wiedząc za bardzo, co robić, dotykam na chwilę ściany z szacunkiem dla trzech tysięcy lat historii.
Najniższa poprzeczka świata
O istnieniu Morza Martwego dowiedziałem się z komiksu „Odyseja Asteriksa”. Obeliks wskakuje do wody z nadzieją na ochłodę, ale odbija się od powierzchni jak kamyk rzucony na kaczkę.
Morze, które nie pozwala się utopić, w którym każdy umie pływać. Z pływaniem było u mnie za młodu miernie, w basenie czułem się jakby mnie ktoś spłukiwał w klozecie, więc koncept mnie zafascynował. Zapytałem mamę, czy możemy tam pojechać. Powiedziała, że to niestety niemożliwe, bo daleko i wojny. Przez trzy dekady Morze Martwe wydawało mi się równie nieosiągalne jak Mars. Ale cóż, linie Ryanair i plan Jareda Kushnera pomogły.
Pływanie w Morzu Martwym jest nieco surrealistyczne. Liczyłem, że po pierwszym skoku odbije mnie od siebie jak Obeliksa, ale zamiast tego wpadłem na głębokość kolana w błoto na dnie, które poczęło wciągać jak nicość. Woda w dotyku przypomina olej i wżera się w każdą rankę na ciele. Nie polecam się Morzem Martwym zakrztusić. To prawie równie złe jak picie wody leczniczej Zuber.
Morze Martwe umiera i to nie jest żart – mówi nam przewodnik i na dowód zawozi nas na najbrzydszą plażę, jaką można sobie wyobrazić, po palestyńskiej części, w najniżej położonym punkcie geograficznym na Ziemi. Każdego roku linia brzegowa cofa się o dwa metry. Izraelczycy i Jordańczycy pompują wodę z Morza Czerwonego, żeby ocalić cud, ale prawda jest taka, że załapaliśmy się na jedną z ostatnich okazji, żeby posiedzieć na wodzie jak Obeliks.
Przemysł turystyczny na pewno wyciśnie Morze Martwe do ostatniej kropli. Po mineralne błoto można sięgnąć ręką do wody albo kupić je w paczce za kilkanaście szekli. Doskonale widać, gdzie kiedyś sięgała woda, bo tam zaczynają się sklepy i bary w tym ten, którego nazwa, jak często w przypadku barów bywa, jest pewnie niezbyt dobrze przemyślaną grą słowną.
Z Palestyny wracamy późnym piątkowym wieczorem, przejeżdżając opustoszałe ulice Jerozolimy, zmierzając w stronę tętniącego życiem Tel Awiwu. Po prawej stronie szabat, po lewej szabat, a pośrodku nie ma szabatu.
Zasada dziesiątego człowieka
Z czym kojarzą się Panu Żydzi? Pejsy, chałka, Tora, brody, Holocaust, kabała, masoneria, odwieczny spiseg. Za każdą z tych odpowiedzi powinno wlecieć przynajmniej 10 punktów w Familiadzie. Państwo Izrael kojarzy się jednak w pierwszym odruchu z militaryzacją i najskuteczniejszą służbą wywiadowczą świata. Mossad nie pieści się z assetami jak CIA, MI6 i Impossible Mission Unit, tylko sprawia, że znikasz bez śladu, jeżeli stanowisz dla Izraela zagrożenie. Pamiętacie bezwzględną precyzję bohaterów „Monachium” Spielberga? Żadnego zbierania danych przez 3 sezony jak w „Homeland”, tylko konsekwentne i zimnokrwiste eliminowanie wszystkich osób zamieszanych w zamach na izraelskich olimpijczyków. Jeżeli nie wierzycie filmom, polecam porównać sobie reportaż „Dziedzictwo popiołów” o dotkliwych porażkach CIA z książką „Mossad. Najważniejsze misje izraelskich tajnych służb”, która zawiera kilkanaście ciaśniutkich i nieprzegadanych scenariuszy szpiegowskich napisanych przez strategów w sekretnych kwaterach i odegranych przez agentów.
Jedno z moich pierwszych popkulturowych skojarzeń z izraelskimi służbami to „Word War Z”. Oschły i konkretny agent Mossadu wyłuszcza tam Bradowi Pittowi doktrynę dziesiątego człowieka, która pozwoliła Izraelowi wytrzymać epidemię zombie. Jeżeli dziewięciu ludzi uzna zdobytą przez wywiad informację za absurdalną, dziesiąty człowiek ma obowiązek przeprowadzić śledztwo i podejść do tematu poważnie. Dzięki zasadzie, Izraelczykom udaje się w porę zbudować wokół Jerozolimy mur oddzielający żywych od żywych martwych.
Byle już nigdy więcej nie zignorować żadnego zagrożenia. Służba wojskowa jest obowiązkiem każdej obywatelki i każdego obywatela Izraela. Na plaży w Tel Awiwie kilkakrotnie mijają nas nastoletnie dziewczyny w mundurach i z karabinami na ramionach. Brzmią, jakby swobodnie gawędziły o swoich dziewczęcych sprawach. Na dworcu kolejowym, zabezpieczonym zresztą podobnie jak lotniska, spotykamy nawet chłopca z zespołem Downa w wojskowym mundurze. Każdy musi być przygotowany. Czy to na zombie, czy na irańskie bomby.
Jednak warto było czytać Morina
Ten kraj. Nie czuję w nim gościnności ani niechęci. A może jedno i drugie jednocześnie. Zjednoczenie diaspory wokół własnego państwa zmieniło wizerunek Żyda z Dawida w Goliata, ale współczesna żydowska obsesja w tropieniu wrogości, pochodna tysięcy lat upokorzeń, może okazać się szkodliwa. Tak przynajmniej ostrzega spopularyzowany w Polsce facebookiem Rafała Trzaskowskiego filozof Edgar Morin w eseju „Świat nowożytny a kwestia żydowska”. Izrael wydaje się być na mapie świata miejscem sklejonym jak dwie płyty gipsowe. Po pomalowaniu jest gładko, ale napięcie materiału, schnący klej, tarcie i pojawia się pęknięcie.
Z drugiej strony, kiedy siedzi się w autokarze, na plaży albo w wegańskiej knajpce, słyszy z różnych stron gwar w języku hebrajskim, niemieckim i polskim, i pamięta historię, można poddać się jakiemuś wzruszeniu. Tutaj i teraz spełnia się czyjeś naiwne, wydumane marzenie sprzed dziesiątek lat. Cóż, to skomplikowane.
Dodaj komentarz