W „Czarnobylu” z HBO najbardziej ujmuje i dojmuje, że to o zbrodniach systemowych komunizmu, ale cały scenariusz, punkt po punkcie, można by odtworzyć w warunkach korpolandii i nikt nie poczułby zgrzytu. Komitet Centralny podmienić na Radę Nadzorczą jakiegoś ExxonMobil, Wyeland-Yutani, Halibartona, BP, E-Corp, Disneya i wszystko byłoby na swoim miejscu. W tym najlepszym ze światów, w którym żyjemy.

chernobyl explosion

W Polsce używamy przykładu „komuny w Polsce” jako Wielkiej Metafory Dziejów. Przed „komuną w Polsce”, oprócz chwały i bohaterów, nie było nic. Po komunie wszystko, per definitionem, może być już tylko lepsze, choćby było gorsze. Bo kto nie przeżył, ten nie wie. Jak wielu trzydziestolatków, mam oczywiście problem ze znalezieniem punktów odniesienia dla tej wspaniałej synekdochy, bo każde jej przywołanie w kulturze wydaje się ociekać osobistą traumą i resentymentem. Kojarzy mi się natychmiast Zamachowski z „Zawróconego”, uciekający przed zomowcami w konwencji Benny’ego Hilla. Powinienem pewnie pogniewać się na Marksa-Lenina i jego zbrodniczy system, ale zamiast tego myślę „Zbigniew, żebyś tak w Ameryce wiał przed milicją, sprzedaliby ci kulę w łeb przed pierwszą przecznicą i wyszli wolno po półgodzinnej rozprawie”. Dlatego nie mogliśmy mieć ładnych rzeczy. To znaczy, nikt nie kupował naszego kina. Przez 20 lat. A potem zaczęliśmy robić fajne filmy.

Fajne, bo nie o komunie, ale o uniwersaliach. W „Bogach” Palkowskiego Profesor Religa musi przemóc wstręt i podlizać różnym partyjnym aparatczykom, żeby zdobyć dofinansowanie na badania. Podmień partyjnych aparatczyków na inwestorów, Warszawę na Boston i film nadal działa. Bo to uniwersalna opowieść o starciu idei z materią. Podobnie jak w „Zimnej wojnie” Pawlikowskiego. Bardzo lubię epizodyczną postać graną przez Agatę Kuleszę. Nikt nie narusza tam jej wolności osobistej, na stan materialny też nie ma narzekań, ale ofiarą opresji pada wizja artystyczna. Pani ma swój pomysł na zespół ludowy, talenty wyszukane, repertuar poukładany, wtem wchodzi Borys Szyc i „przesyła uwagi, na czerwono”. Tu wstaw coś o zmaganiach klasy robotniczej, tu więcej bratniej pomocy ze wschodu, w tle wielki portret Stalina. O rany, jakie to znajome! Udaje się wam wycisnąć z briefa coś, co choć w połowie nie przypomina stolca, kleicie projekt, idziecie spać nawet z ćwiercią dumy, jaka alienacja pracy! Następnego dnia, jak strzał znikąd, nadchodzi forward Project Managera od Junior Brand Managera , „wszystko fajnie, ale na środku jebnijmy Dawida Kwiatkowskiego i Roksanę Węgieł, bo to nasze twarze promocji, tej promocji”. Czasy się zmieniają, a Państwo ciągle w zespołach kreatywnych, prawda. Uniwersalne. Tak jak historia katastrofy czarnobylskiej, no kto by się spodziewał.

„Czarnobyl” nie zdobyłby takiej popularności, gdyby miał być tylko dokumentem o ustroju słusznie minionym. To nie jest serial historyczny ani polityczny, więc każdy może w nim znaleźć coś znajomego. Alegoria bezczelnego negacjonizmu wobec katastrofy klimatycznej? Proszę bardzo. Przewaga końca kwartału nad końcem świata? Totalnie, aktualne bardziej niż kiedykolwiek. Karierowiczostwo i propaganda sukcesu. Raczej. Technologia „po taniości”? Że niby przeminęła? W świecie, w którym szkolenie BHP dla pracowników jest zwykle dupą żartu? Spychologia stosowana i rozmycie odpowiedzialności? Też nie odeszły na śmietnik historii z Gorbaczowem.

Każdy z nas był kiedyś Toptunowem. Albo zna jakiegoś Toptunowa. Junior Spinacz Manager, piąty miesiąc na zakładzie? Pojedziesz do klienta z prezentacją, bo Marysia na urlopie, a Wojtkowi dziecko urodziło się. Zrób prezentację. A szkolenie? No właśnie poprowadzisz. Temat zriszerczuj, tylko mi nie wpisuj więcej niż godzinę billable.

Każdy z nas pracował u jakiegoś Diatłowa. Albo może na niego trafić. Group Manager, za długo siedzi w jednym projekcie, chciałby już do Warszawy, coś więcej z benefitów niż Lux Med i kartę Polsportu. W regionie bez progresu, więc ciśnie się asapy. Uprzedzasz go kurtuazyjnie, że „to jebnie”, ale powie, że nieważne, byle w raporcikach były targety, a potem z wynikami się coś zachachmęci. Może nie mobbinguje tak ostro jak ten z serialu, nie wyzywa od kretynów, bo z wypowiedzeniami dużo pierdolenia, ale od czasu do czasu między firmowymi eventami coś tam zasugeruje, że ma pięciu kandydatów na twoje miejsce.

Fomin to taki koordynator regionalny. Chciałby na wyższe piętro, gdzie klimatyzacja nie wali zdechłym szczurem, ale nie zna pracowników po nazwiskach, więc wysyła Diatłowowi trzy briefy dziennie i wychodzi o 14. Briuchanow, dyrektor sprzedaży. Problemy? Problemów nie ma, problemy będą, jak w następnym kwartalnym urośnie nam mniej niż w poprzednim. Dziadek Pitolący o Leninie to oczywiście prezes honorowy, zamiast o Leninie pitolący znowu o różnicy między ludźmi sukcesu i porażki na zebraniu, które mogłoby być grupowym mailem.

„Czarnobyl” jest tak o katastrofie nuklearnej, jak o katastrofie systemu opartego na pozornym zapierdolu, pokazowej rywalizacji, kejpiajach półrocznych, optymalizacji kosztów i wyparciu faktów, czyli o katastrofie naszego życia. Czemu oglądanie go sprawia taką przyjemność? Ciaśniutki scenariusz, doskonałe aktorstwo, wiadomo, ale czemu to serial o dwóch starych komuchach miał przekonać fanów „Gry o tron” do nieporzucania subskrypcji? Może dlatego, że to serial o pewnych specyficznych okolicznościach. Dzieje się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy też nikt nie śmiał odmówić słuszności obowiązującemu systemowi i wszyscy wierzyli, że ten będzie trwał wiecznie, choć prawie nikomu nie było w nim dobrze. Bohaterowie tego nie wiedzą, ale my wiemy, jak kończy się historia tego systemu. Poszukajmy w tym otuchy. W naszym „najlepszym z możliwych światów”.

Dodaj komentarz