Jak już oswoicie się z tym, że głównym bohaterem jest gadający koń, który okazyjnie uprawia seks z ludźmi i robi kilka innych rzeczy, które nie przystają koniu, porzucicie słabe skojarzenia z zoofilią i furrysami, zaakceptujecie fakt, że w tym uniwersum wszystkie antropomorfizowane zwierzęta żyją na jednym poziomie ewolucyjnym, jak w multigatunkowej komunie, też przyznacie, że „Bojack Horseman” to jeden z najbardziej błyskotliwych i przenikliwych seriali na Netflixie. Słowo.

Włączyłem „Bojacka” w żałobie po konsumpcji siedmiu sezonów „Archera” (innego wybitnego odkrycia), oczekując kopniętej kreskówki w typie „Family Guya” na łagodzenie bezsenności. I wpadłem jak turysta szukający stand-upu na spotkaniu AA, bo trafiłem na szokująco realistyczne od strony psychologicznej studium depresji. Gorzką powieść o fetyszyzacji smutku i teoretycznej koncepcji szczęścia. O tym, jak błędnie szczęście bywa utożsamiane z miłością i sukcesem. Scena po scenie serial odkrywa swoje kolejne warstwy, odzierając bohaterów z powłok i pancerzy przywdzianych na potrzebę społecznych gierek pozorów. Wrażliwie zszywa wątki „Californication” i „Birdmana”, przekazując znacznie więcej niż te filmy kiedykolwiek mogły lub chciały, topiąc mamidła showbiznesu w wielkim smutku życiowej pustki. A przy tym omija zręcznie nieznośne banały, od jakich pękają cautionary tales o utracjuszach, szczędzi morałów, a telewizyjne receptury na spełnienie bezlitośnie depcze. To jest show doskonale postmoralistyczny i na przekór swojej krzykliwej kolorystyce dławiąco mroczny, niczym toń na wpół zlodowaciałej rzeki. A przy tym bywa wściekle zabawny i celny w swojej ironii, jak solidnej tragikomedii wypada.

bojack-horseman-2

Back in the 90’s I was in a very famous TV show

To pierwsze słowa piosenki przewodniej „Bojacka” wykonywanej przez sympatyczną kapelę indie rockową Gruplove. Nawet bez znajomości muzycznego podkładu i kontekstu fabularnego, możemy wyczuć, że ten wers uderza w jakąś żałośnie depresyjną nutę. Lata dziewięćdziesiąte to dekada, którą ciągle wspominamy z rozbawieniem i wywrotką w oczodołach. Inaczej niż w kultowych dzisiaj, pesymistycznych latach osiemdziesiątych, wszystko było wtedy naiwne, czułe, radosne i familijne. Podyktowane optymizmem płynącym z „końca historii” oraz pierwszym, pozornym powodzeniu polityki raeganomiki i tachteryzmu. Przez te kilka lat muzyka, film i telewizja karmiły nas ułudą, że od teraz wszystko będzie dobrze, bo przyszłość jawi się otwartą drogą i każdy może odnieść sukces, jeśli się odpowiednio postara. Przyjaciele i rodzina to najwyższe instancje, a pozytywne nastawienie przepiłuje kłody, które życie ciska pod nogi. Jakby wszyscy zachłysnęli się coachingowymi bredniami, a cynizm zszedł do niszy dla ponuraków pijących czarną kawę o północy w przydrożnym barze. Seriale z tamtej epoki wspominamy nostalgicznie, ale trudno znieść dzisiaj ich cukierkową niewinność. „Pełna Chata”, „Przyjaciele”, „Bajer z Bel Air”, „Roseanne” złapane przypadkiem w paśmie powtórkowym na Comedy Central przełączamy z przekąsem po kilku minutach hipnozy. Jeśli więc ktoś zaczyna swoją introdukcję od faktu, że w dwadzieścia lat temu występował w telewizji, to znak, że jego życie prawdopodobnie nie jest całkiem spełnione.

„Dawno temu, w latach w dziewięćdziesiątych grałem w pewnym bardzo znanym serialu…”. Tak mogliby falsetować John Stamos, Matthew Perry albo Fred Savage. Na wieść, że nie wiedzie im się dziś najlepiej, na pewno posmutnielibyśmy od razu. Na kilka sekund. A potem kliknęlibyśmy kolejnego newsa o ciąży Natalie Portman albo anoreksji Angeliny. No lubiliśmy kiedyś tych kolesi, ale nie wykrzesamy dla nich więcej niż odrobinę przelotnego sentymentu, za dużo się dzieje wkoło, karuzela newsów nie przestaje się kręcić, wiecie sami. Bojack, sardoniczny koń o głębokim głosie Willa Arnetta, jest właśnie jak te Chandlery i Tomy Arnoldy. Wyblakła gwiazda ze starego, naiwnego sitcomu o koniu wychowującym trójkę sierot. Kiedyś bawił miliony, dziś jest obumierającą szarą komórką masowej pamięci popkulturowej. Aktor jednej roli, zaczepiany czasem przez obcych pytaniem „Ej, czy to nie ty byłeś Koniem w Rozbrykanych dwadzieścia lat temu?”. Spędzający dni na oglądaniu starych odcinków swojego hitu, przepijaniu tantiem i niepisaniu autobiografii, za którą zapłaciło mu wydawnictwo. Już w scenie otwierającej serial Bojack defensywnie tłumaczy radiowemu prezenterowi przebrzmiały fenomen sitcomów lat dziewięćdziesiątych. „Słuchaj no, dla większości ludzi życie jest niekończącą się serią mocnych kopniaków w mosznę i czasami, kiedy wracasz do domu po intensywnej sesji takich kopów, chcesz obejrzeć serial o dobrych, sympatycznych ludziach, którzy kochają się nawzajem, w którym każdy problem rozwiązuje się w przeciągu 30 minut.”.

horsinaround

Chociaż „BoJack Horseman” też przyjął postać dwudziestominutowego serialu komediowego, to intencjonalnie wypowiada wojnę wyżej streszczonemu formatowi, odmawiając widzowi satysfakcji szybkiego i gładkiego rozwiązania konfliktu każdego odcinka. Konsekwencje są ważne na wszystkich planach. Dom zniszczony po szalonej libacji nie restauruje się automatycznie w czasie przerwy na reklamę, jak miałoby to miejsce w klasycznym sitcomie, a spalonych mostów nie można odbudować kilkoma linijkami dialogów. Każda gówniana decyzja nabija rozpędzoną kulę śnieżną, jaką jest życie głównego bohatera.

Wszytko, czego Bojack pragnie, to szczęście, którego nie potrafi zdefiniować. Potykając się co rusz, ściga rozpaczliwie różne cele, które rzucają w jego ciemną przestrzeń przebłysk radości. Raz będzie to książka, która pokaże światu jego prawdziwą, wrażliwą stronę, kolejnym razem krytycznie aklamowana rola w oscarowej przynęcie, jeszcze innym miłość utracona, a potem znów wóda i narkotyki. Każdy skok na szczęście, który ma być kolejnym przełomem, kończy się dla BoJacka nowym upadkiem w otchłań apatii, lęku i odrazy. Pytania „No i co z tego”, „Co dalej”, „Po co właściwie to wszystko” wyglądają za zakrętem jak demony kolejnych poziomów bezcelowej gry. Nikt nie nazywa rzeczy po imieniu, ale BoJack cierpi na kliniczną depresję. I nie jest to bzdurna depresja telewizyjna, która objawia się katatonią, zmarniałą miną i mariażem z łóżkiem i dresem, ale najprawdziwsza manifestacja jednej z największych współczesnych chorób cywilizacyjnych. Każdy, kto z nią wygrał lub wciąż walczy, dojrzy w „BoJacku” znajome wątki, zawsze niepokojąco autentyczne jak na kreskówkę o koniu.

Recepcja serialu na przestrzeni czasu udowadnia, że ocenianie rozbudowanych historii po kilku pierwszych odcinkach jest wyjątkowo próżne. Pierwszy sezon wyrobił na Rotten Tomatoes tylko 56%. Krytycy, których większość nie przeskoczyła pewnie Pilota, uznali, że „BoJack” jest w istocie „sporadycznie zabawny, ale blednie w porównaniu z konkurencją”. Dwa kolejne sezony zdobyły już 100% pozytywnych recenzji, a krytyczny konsensus określa produkcję „dojrzałą i ambitną czarną komedią, która z delikatnością łączy absurdalny humor z mrocznym i zniuansowanym dramatem”. Z tym serialem jest jak z prawdziwymi ludźmi zmagającymi się z depresją. Oni też z wierzchu wydają się zwyczajni i bledną w tłumie, sporadycznie mogą rzucić jakimś zabawnym żartem, nawet się uśmiechnąć. Trzeba spędzić z nimi trochę czasu sam sam, żeby dostrzec ich smutek i naprawdę dobrze poznać, żeby jeszcze pojąć jego źródła. Depresja nie musi oznaczać dna rozpaczy i kręgu myśli samobójczych, jak stereotypowo wyobraża to często kultura. Dla mas zwyczajnie funkcjonujących ludzi to takie codzienne i oswojone uczucie oderwania psychiki od społecznej tkanki otoczenia. Bierne uczestnictwo w ciągu zdarzeń, poczucie braku kontroli i wpływu. Opóźnienie między wypowiadaniem zdań na głos, a ich przemyślanym formowaniem. Natrętne pytanie podcinające skrzydła: „kim jestem i co właściwie robię”. W serialowym intro życie przewija się za głównym bohaterem jak taśma filmowa, ale kamera wciąż przyklejona jest do jego zobojętniałej twarzy. Frasunek narasta w oczach BoJacka, aż wreszcie koń wpada do basenu i tonie. I nawet wtedy trudno mu wejść w interakcję ze światem. Tak wygląda życie w apatii.

Ta historia to scenariuszowe złoto. Gdyby nie kreskówkowe gagi i absurdalna otoczka, mógłby być nagradzaną powieścią albo oscarowym dramatem. Humor płynący ze zjadliwej satyry na narcystyczny Hollywood (właściwie Hollywoo – widzowie skumają) jest jednak potrzebny, żeby rozrzedzić nieco mrok, a zarazem spotęgować życiowe upadki bohaterów. Choć BoJack jest zawsze w centrum uwagi scenarzystów, to nie jest tylko jego opowieść. Dwójka najbardziej godnych empatii postaci drugoplanowych pojawia się początkowo w serialu jako zapalnik dla sprawdzonych żartów z branży filmowej. Pan Peanutbutter to głupawy, nadpobudliwy i nadmiernie entuzjastyczny labrador, samozwańczy najlepszy kumpel BoJacka, który spędził młodość, grając w ewidentnym plagiacie „Rozbrykanych”. Księżniczka Carolyn to sprytna kocica, pazurzasta agentka głównego bohatera, tudzież kumpela „z benefitami”. Prawdopodobnie najlepszy running joke serialu powiązany jest właśnie z nią i dotyczy jej chłopaka Vincenta Adultmana, który w rzeczywistości jest trzema chłopcami, jeden na ramionach drugiego, ukrytymi pod szarym płaszczem, czego nikt prócz cynicznego BoJacka wydaje się nie zauważać. Dialogi rozgrzebują jednak ten gag aż do drugiego dna. Księżniczka Carolyn nie jest idiotką, po prostu rozpaczliwie potrzebuje w życiu przyjaciela, kogoś, kto ją wysłucha. A w zapatrzonym w siebie Los Angeles wytwór wyobraźni małego chłopca może być jedyną taką szansą.

vincentadultman

Psia żarliwość i optymizm Pana Peanutbuttera też okazują się czymś więcej niż emanacją naiwnej głupoty. Są jego w pełni świadomym wyborem, przemyślaną strategią przetrwania w zgorzkniałej rzeczywistości, sposobem na uniknięcie goryczy, która konsumuje BoJacka.

Po co właściwie brnąć w serial, który zapowiada się na beczkę dziegciu? Bo mimo znajomych tropów, całokształt oferuje coś zupełnie oryginalnego, gęstą karmę dla umysłu. Poznaliśmy już na przestrzeni lat całą rzeszę filmowych i telewizyjnych mizantropów i cyników, Doktor House przewodzi pochodowi. W każdym jednak z tamtych przypadków fabuła przekonywała nas, że w głębi duszy wszyscy oni są dobrymi ludźmi, którzy krzywdzą innych tylko dlatego, że sami cierpią. Długie zbliżenia na na ich pełne smutku oczy manipuluje naszym współczuciem. „BoJack” zrywa z tymi tanimi chwytami narracyjnymi. W kluczowych punktach każdego sezonu ktoś zawsze wygarnia najważniejszemu mizantropowi tego serialu prawdę. Nie ma żadnego „w głębi w duszy”. Tylko to, co robisz określa, kim jesteś. Jeśli jesteś kutasem dla innych, bo trudne dzieciństwo, ból nogi czy depresja mogą cię usprawiedliwiać, ale nie zmieniają faktu, że ciągle jesteś kutasem. Fakt, że samotnie cierpisz z powodu krzywdy, którą zadajesz innym też nie czyni cię lepszym człowiekiem.

Dwa osiowe odcinki serialu mają największy wpływ na jego ton oraz tożsamość głównego bohatera. Pierwszy to „Escape from L.A.”, w którym BoJack porzuca wszystko, żeby odnaleźć swoją dawną miłość, „tę jedną, która się wymknęła”, a drugi „That’s too much, man!”, gdzie smętny koń wyciąga swoją przyjaciółkę, małą dziewczynkę, której ojcował w „Rozbrykanych”, dziś gwiazdkę pop Sarę Lynn, ze światła kilkumiesięcznej trzeźwości w ciemność nałogu. W obu BoJack kończy pokonany, niemal już pogodzony z własną ohydą moralną. Scenarzyści konsekwentnie odmawiają mu szansy na odkupienie win i rozwój. Czasem wydaje się, że odnalazł swój spokój ducha i cel, ale zaraz wszystko okazuje się kolejną iluzją, zasłoną dymną, picem i kolejnym gwoździem do trumny. Depresja to prawdziwa dziwka, której nie odpędzi żaden pojedynczy rozbłysk szczęścia. Trzeba się z niej wygrzebać mozolną pracą. Małymi krokami i dzień po dniu. Tak jak pewien pawian mówi głównemu bohaterowi o joggingu: „Z czasem jest łatwiej, ale musisz starać się codziennie. To najtrudniejsza część tej zabawy, na której większość ludzi przepada. Codziennie dawać z siebie wszystko”. W egzystencjalnym i kosmologicznym sensie ciągle będziesz Syzyfem pchającym głaz u Camusa, ale chociaż jakieś przelotne hygge ukoi ci żywot.

Trzeci sezon „BoJacka Horsemana” dostępny jest na Netflixie od 22 lipca.

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Dodaj komentarz