To może być słaba rekomendacja (choć nie jestem pewien dla kogo), ale gdybym miał kiedykolwiek wykrwawić z siebie prawdziwą książkę, taką autentyczną szczerą prozę, nie jakieś zbiorki z obrazkami i przedruki internetu, to chciałbym, żeby była dokładnie taka jak Niksy Nathana Hilla.

Recenzja Niksy, Nathan Hill

Liczby przed słowa. Nathan Hill ma 39 lat. To jego pierwsza powieść – w polskim wydaniu ma ponad 800 stron. Pisał ją przez 10 lat. Dekada to dość czasu, żeby z pierwszego draftu wyparował cały mesjanizm, z drugiego pretensjonalność, z trzeciego ekshibicjonizm, z czwartego udawana szczerość, a z piątego przesadny cynizm. Ale pozostały wszystkie wątki typowe dla debiutu aspirującego autora, który latami dopieszczał każde zdanie niczym w esemesie do pierwszej dziewczyny.

Gdybym kiedykolwiek miał wypocić z siebie prawdziwą pierwszą książkę, obowiązkowo też byłby w niej Ważny Problem Społeczny. To w końcu oddziela prawdziwe książki od tych, które są częścią problemu. Byłby w niej również tak zwany ALTEREGOAUTORA. Niespełniony pisarz próbujący pisać o ważnych problemach społecznych. Najciekawsze przemyślenia trafiałyby przypadkiem do jego rozdziałów, a wstydliwsze frustracje i spostrzeżenia wpadałyby bohaterom drugiego planu. Byłoby coś o silnym związku człowieka z technologią (w „Niksach” jest uzależnienie od pykania w MMORPG), byłaby polityka, rzeczy uniwersalne i przypudrowane osobiste, byłby też jakiś nieśmiały element fantastyki (u Nathana Hilla wtręty ze skandynawskich legend). Autor pisał swoją pierwszą powieść przez 10 lat i napomykam o tym po raz drugi, bo najważniejszym tematem, któremu podporządkowane są wszystkie wcześniej wymienione, jest czas.

Nathan Hill, Niksy - Recenzja, Popamina

Akcja zaczyna się od starszej kobiety, która na wiecu ciska garścią grysu w podobnego do Teda Cruza, ultrakonserwatywnego kandydata na prezydenta i zostaje zakwalifikowana jako zagrożenie terrorystyczne. Opuszczony przez nią przed laty syn, ów niespełniony pisarz, próbuje wykpić się z przeżartej zaliczki na nienapisaną książkę i proponuje swojemu wydawcy kilkaset stron szczerych wspomnień o swojej matce, chwilowej medialnej sensacji.  Dalej wszystko toczy się na dwóch płaszczyznach narracyjnych, których kulminacją są antywojenne protesty w Chicago lat sześćdziesiątych i Nowym Jorku lat dwutysięcznych.

Historie matki i syna, jak dwie linie melodyczne w kontrapunktach, spotykające się w tych samych uderzeniach rytmu. Przypominają trochę ostatni sezon „Bojacka”.  Tam kilkakrotnie słyszeliśmy, że „czas jest strzałą, pędzi tylko naprzód”, a jednak czas w obu tych opowieściach nieustannie tworzy przecinające się kręgi. Żadne pokolenie nie umie się powstrzymać przed powielaniem błędów poprzedniego, we własnym domu i w społecznym wymiarze. Wywrotowcy zmieniają się elity, które wymieniają idee na rzeczy, a stare formuły opresji wracają opakowane w buntownicze okrzyki.

Wśród tych kontekstów Hill traktuje zjawisko czasu jak huragan druzgocący tradycyjna konstrukcję opowieści w życiach bohaterów. Wielokrotnie znajdują się oni w punkcie, który nadaje się jak ulał na poetyckie zakończenie jakiegoś rozdziału, ale czas rozciąga im wątek jak zepsuty projektor taśmę na szpuli, aż przychodzi starość, która i tak płaszczy każde wspomnienie, doświadczenie i emocję. Każdy żyje przeszłością, teraźniejszością albo przyszłością, ale wbrew różnym filozofiom żaden ze sposobów nie jest jedynym właściwym. Zakończenia nie istnieją, są tylko momenty w czasie, a czasem musisz pogodzić się, że jesteś drugoplanową postacią czyjejś innej historii. Są w tym fatalizm i otucha jednocześnie, więc dla samego ogarnięcia tej sprzeczności warto przepruć przez osiemset stron gładkiej amerykańskiej prozy. Jak u Johna Irvinga przyjemnej i dyskomfortowej zarazem. Chyba,  że wolicie poczekać na serial. Z Meryl Streep ma go nakręcić zbawca „Gwiezdnych wojen” i „Star Treka”, J.J. Abrams.

Dodaj komentarz