Spider Angst
15-07-2017Spider-Man nie jest wcale łatwym tematem do wykalkulowania. Młody ma być beztroskim kpiarzem i aroganckim szczylem, jak w wersji Marca Webba, a jednocześnie magnesem empatii i odkrywcą cnoty bezinteresowności, jak w wersji Sama Raimiego. No i ma być młody, jak w żadnej z tych wersji. Spider-Man: Homecoming wreszcie zbija te wszystkie kręgle przy pierwszym pchnięciu.
Patrzcie tylko. Miał być paździerz zamiast lata, najgorszy Summer Box Office dekady, tak wychodziło prognostykom w dołku kolumny Excela. A z Wonder Woman, nowym Spider-Manem i nową Planetą Małp, mamy przyjemny ciąg wyjątkowo ożywczych letnich blockbusterów. Świeżość Spider-Mana zaskakuje tym więcej, że ta franczyza jest jak chodnik budowany przez podwykonawcę z OLX. Co się położy 3-5 metrów, to telefon od kierownika, że zaczynamy wszystko od nowa, bo krzywo. Albo jak dziewczyna tego twojego zioma, który na każdego grilla przyprowadza inną, więc nawet nie próbujesz zapamiętać imienia. Cóż, w przypadku kinowych wcieleń Spideya naprawdę do trzech razy sztuka.
Czemu tym razem wyszło lepiej niż poprzednio? Bo Spider-Man wrócił do szkoły? Mogliście o tym zapomnieć, ale w obu wcześniejszych filmowych seriach Peter Parker też zaczynał w liceum. Raz jako pucułowaty kujon, raz jako jąkliwy buntownik bez powodu, ale tu i tu wyglądał na tle szkolnych szafek jak ktoś, kto przyszedł na wywiadówkę, a nie na lekcje. Nie chodzi jednak o to, że Tom Holland przystaje wiekiem do pierwszego nastoletniego superbohatera, ale o to, że szkoła nie wadzi fabule, tylko rozpościera naturalny pejzaż zdarzeń, bo film rozmyślnie manewruje po ścieżkach wydeptanych przez Johna Hughesa i lekkostrawne licealne komedie. „Homecoming” czerpie dobrze z różnych źródeł, zarazem powracając do komiksowych korzeni Spider-Mana.
„Spider-Man” z 2002 roku to przeciętny, zestarzały film, ale i jedno z moich cieplejszych kinowych wspomnień. Początek wakacji, czerwcowy upał, przed którym pachnące popcornem na maśle prowincjonalne kino daje schronienie, bilet na przedpołudniowy seans za 12 zł i motyw muzyczny z kreskówki lat sześćdziesiątych puszczany na sali przed rozsunięciem kurtyn. „Spider-Man: Homecoming” to jak odtworzenie tego doświadczenia, ale z oszczędzeniem emo, smęcenia, patosu i Nickelbacka. Sama przygoda. Spidey jest tu trochę jak w swoich debiutanckich komiksach. Supermoce traktuje jak zajebisty prezent od wszechświata, a nie brzemię. Ma w głowie pełno górnolotnych pomysłów, a przy tym bywa lekkomyślny jak nastolatek w kabriolecie. Ma na głowie te wszystkie jaszczury i hobgobliny, a przy tym musi martwić się sprawdzianem z majzy i randką na szkolne disco. Oglądając Toma Hollanda walczącego z oprychami zacząłem się w pewnym momencie martwić, czy on zdąży na międzyszkolne zawody. Tak dobrze film równoważy wątki i tożsamości swojego bohatera.
Pierwotny pomysł na Spider-Mana był taki, że ten nieletni siurek, który wydaje całe kieszonkowe na komiksy, będzie mógł zobaczyć w bohaterze swoje odbicie. Zamiast mitów o bogach i pół-bogach będzie miał kogoś, z kim się utożsami. Bo ejże, to mogłoby się przydarzyć mnie! Te wszystkie potyczki dzieją się przecież mojej dzielnicy! To też mocna strona „Homecoming”, gdzie akcja nie snuje się pośród jakichś rozdygotanych pikseli udających ogień, dym i szczyty wieżowców, tylko (jak u marvelowskiego Daredevila albo Jessiki Jones) blisko ziemi. W zaułku, gdzie obok warzywniaka znajomy Pakistańczyk sprzedaje kanapulce, na swojskich suburbiach, w rozpoznawalnych punktach wycieczkowych. To mocne zakotwiczenie w znajomym świecie, w namacalnych teksturach, wzmaga immersję i przyjemność oglądania.
Co istotniejsze, to nie tylko najlepszy filmowy Spider-Man, ale lekką ręką jeden z najlepszych odcinków kinowego serialu Marvela-Disneya. Głównie dlatego, że nie jest w rotory tego serialu zaplątany i nie poświęca takich zapomnianych narzędzi narracji jak na przykład „motywacje postaci” na ołtarzyku Budowania Uniwersum. Bohater ma swoją story arc, którą konsekwentnie wypełnia. Musi dorosnąć i zrozumieć, że istota jego powołania wykracza poza zadowolenie swojego mentora, że wielka moc, wielka odpowiedzialność i tak dalej, i tak dalej. Niby nic nowego, a jednak działa, bo w trakcie filmu denerwujesz się tym, czy Peter zdoła jakoś wybrnąć z sytuacji samemu, czy znowu Tony Stark będzie musiał przylecieć mu z odsieczą.
Film jest na tyle dobry, że przekonującą story arc daje nie tylko głównemu bohaterowi, ale też jego przeciwnikowi. No shit, w Uniwersum Marvela, gdzie każdy villain to ctrl-c ctrl-v ze stocka czarnych charakterów, trafia się antagonista z ciekawym, oryginalnym uzasadnieniem i jakimś realnym kierunkiem rozwoju. Do tego skonkludowanym przy pomocy bezużytecznego zwykle wynalazku, jakim są sceny po napisach (co się dzieje!). Bohater Michaela Keatona to niebieski kołnierzyk, wydymany przez Starka i rząd federalny zostaje zbieraczem złomu. W prawdziwej Ameryce byłby po prostu zawziętym wyborcą Trumpa (pada tu nawet takie ziemskie zdanie: „Sami nabałaganili, sami zarobią na sprzątaniu, wszystko ustawione”), ale w świecie Marvela może zbudować skrzydła z pozaziemskiej technologii i zadbać o siebie.
Nawet ten Iron Man nie jest tutaj wciśnięty na siłę, jak można było się obawiać, ale doskonale wpisuje się kontekst i strukturę historii i sam zresztą też zbliża o kilka odrzutów do konkluzji własnej roli w marvelowskim serialu. Wszystko zgrywa się ładnie, dokładnie jak ostatnio prosiłem przy okazji „Strażników Galaktyki vol. 2”. Dziękuję, Pan Disney, Pan Marvel.