Oglądanie Handmaid’s Tale („Opowieści podręcznej”) to mniej więcej taka przyjemność jak maraton filmów o Holocauście przeplatany filmami o niewolnictwie. Rozrywka jak popijanie litu i prozaku tanią wódką i oglądanie czarno-białych zdjęć z przedwojennych szpitali psychiatrycznych. A jednak trzeba nią molestować każdą osobę, która ma jeszcze cząstkę duszy, rozum i godność człowieka. Jeżeli mielibyście obejrzeć w tym roku tylko jeden serial, to powinien to być ten i zaraz wyjaśnię, dlaczego.

Handmaid's Tale

Dystopia była do niedawna takim okrągłym, akademickim słowem z pożółkłego słownika literackiego, teraz jest nazwą kategorii w twojej bibliotece VOD. A w tym folderze filmy o buńczucznej młodzieży bijącej się z reżymem, najczęściej jakiejś korporacji zarządzanej przez oziębłe damy w garsonkach. Jennifer Lawrence, dożywiona i barwna na licu, walcząca z nędzą i totalitarną tyranią, ale ewidentnie niedeficytowa w odżywkę do włosów. Często niegłupie epopeje, które niestety w swoich przekoloryzowanych alegoriach rozmywają morał. Bo my byśmy chcieli widzieć w tych wszystkich „Igrzyskach śmierci” ostrzeżenie przed faszyzmem, ale reszta Masowego Widza dostrzegła tam wezwanie do buntu przeciw zakłamanym elitom i poszła je obalać razem z populistami. A „Handmaid’s Tale” nie robi rozbiegu do takiego przypału. Nie zostawia miejsca na rozbieżne interpretacje, bo nie oferuje eskapistycznej fantazji o heroinach i pałowaniu niepomyślnej władzy.

Nic tu nie jest fantazyjne ani heroiczne. Wszystko szare, wyblakłe i depresyjne jak odpadający tynk, grzyb na umywalce, czerstwy chleb z pasztetem na obiad i czerniejący wisielcy na murach. Jedyne promyki ekscytacji znajdą tu zwyrodnialcy, jak serialowi Synowie Jakuba. Czyli margines publicznej opinii, wydawałoby się, a jednak cała ta wizja ma takie zakotwiczenie w rzeczywistości, że aż przykrość ściga się z frustracją. Należy oczywiście za realizm gardłować na cześć aktorów, bo co się odwala przez dziesięć epizodów tej deprechy, to jest faken aktorski Olimp. Jest przekozacka Ann Dowd jako kompletnie obłąkana zelotka, jak koszmarne wspomnienie pierdolniętej katechetki z najgorszego gimnazjum powiatu w najbardziej zapadłej wsi. Jest doskonały Joseph Finnes jako Komandor Fred, chrześcijański dżihadysta i jurny hipokryta, który bezbłędnie gra zniuansowanymi podrygami mięśni twarzy. Jest przerażająca Yvonne Strahovski jako żona Freda, opresyjny demon dewocji. Jest wreszcie Elizabeth Moss, przed którą powinny się rozejść wszystkie inne aktorki pierwszego planu, bo Globy, Emmy i Złote Telekamery ma w kieszeni. W każdym odcinku jesteśmy zamknięci w jej głowie. Idziemy z nią krok w krok, stłamszoną, wolną wyłącznie we własnych myślach i ukradkowych podszeptach. Ale ten trwożący realizm ma jeszcze inne źródło. Rewolucja z „Opowieści podręcznej” już goreje w umysłach tych marginalnych, wydawałoby się, zwyrodnialców i naprawdę wystarczyłoby jeszcze kilka małych pchnięć, żeby to szaleństwo się spełniło w naszym świecie.

Kanadyjka Margaret Atwood wydała książkowy pierwowzór serialu w 1985 roku, jako alegorię Stanów Zjednoczonych za kadencji Reagana. Jak wiele mrocznych przestróg z tamtego okresu, ta też jest dziś bliższa niż dalsza urzeczywistnienia. Zaczynamy historię w świecie zmierzającym do tego z „Ludzkich Dzieci” Cuarona. Coraz mniej urodzeń, ogólnoświatowa plaga niepłodności. Za to wszędzie rozpusta, Sodomia Gomoria, kurwica babilońska, grzechy Onana i nieskromności, cywilizacja śmierci w rozkwicie. Tak by to przynajmniej ujęła kulturadobra.pl. Mężczyźni kupują prezerwatywy, kobiety łykają antykoncepcję i uprawiają seksy dla przyjemności, a nie prokreacji. Lesbijki i geje propagują i obnoszą się ze swoją orientacją, a Pan Bóg coraz bardziej rozgniewany. Grupka wpływowych fanatyków dodaje sobie jeden do jednego i krwawo przejmuje władzę, zmieniając dekadenckie USA w tradycjonalistyczny Gilead.

 

„Nie przebudziliśmy się, kiedy zawiesili Konstytucję, wyrżnęli Kongres i obwinili terrorystów”

 

Handmaid's Tale, Joseph Fiennes

zdj. esquire.com

„Handmaid’s Tale” różni się od innych dystopii tym, że możemy dość dokładnie obejrzeć sobie proces transformacji z państwa demokratycznego w totalitarną gemelę. I nie towarzyszy temu nuklearna wojna, śmiertelny wirus albo baje o jasnej i ciemnej stronie mocy, tylko potworna ideologia i paskudnie znajoma retoryka o powrocie do Boga i tradycyjnych wartości. Gilead ucina libertyńską demoralizację, genderyzm i inne smuteczki Stwórcy, czyniąc z Biblii jedyne prawo, a ze zdolnych jeszcze do rozmnażania kobiet lochy rozpłodowe, przypisane do domów Komandorów i rodzin z wyższych sfer. Gwałcone raz miesiącu na rodzinnej „ceremonii” pod pretekstem odbudowy populacji.

Prowadząca zza kadru narrację Elizabeth Moss mówi w jednym odcinku: „Nie obudziliśmy się, kiedy zawiesili nasze konstytucyjne prawa. Nie obudziliśmy się nawet, kiedy wyrżnęli Kongres i obwinili za to terrorystów, żeby wprowadzić stan wojenny. Obudziliśmy się, kiedy było za późno”. To się rymuje z historią wszystkich totalitaryzmów i parafrazuje ten wiersz Filipowicza, który niedawno krążył po mediach społecznych. Wolność nie będzie nam odebrana nagle, z dnia na dzień, z wtorku na środę, będą nam jej skąpić powoli po kawałku. Czasem nawet oddawać, ale zawsze mniej niż zabrano. Codziennie po trochę. Aż pewnego dnia zbudzimy się w niewoli. Ale nie będziemy o tym wiedzieli. Będziemy przekonani, że tak być powinno. Bo tak było zawsze.

W świecie „Opowieści podręcznej” przygnębiają nie tylko ceremonie gwałtów, bezduszne kary za nieposłuszeństwo i fizyczne uwięzienie w ascetycznym pokoiku, ale dosłownie wszystko. Ulice, domy, sklepy, restauracje, ziemia pod nogami i niebo nad głową. Bo w oczach bohaterki, którymi śledzimy fabułę, to wszystko jest niby takie samo i na swoim miejscu, ale już kompletnie obce. Nie można, a co najmniej nie wypada, przysiąść, przyjrzeć się, skosztować, bez wyraźnego zezwolenia albo polecenia. To straszna perspektywa, tak postrzegać znajome podwórka przez niewidzialne kraty.

W Polsce totalnie nie ma żadnego totalitaryzmu. Możemy wyjeżdżać za granicę, pisać co chcemy w internecie, umawiać się pod pomnikiem na chlanie i współżyć dla rekreacji, a nie tylko prokreacji. Ale jeśli jestem kobietą i chcę sobie kupić pigułki antykoncepcyjne, to muszę najpierw znaleźć lekarza, który tylko obleśnie się uśmiechnie, ale nie odmówi i receptę wypisze, a potem muszę znaleźć aptekę, w której aptekarz nie odmówi i receptę zrealizuje. Takie prawo, troska rządu o zdrowie i płodność. Jeśli jestem rodzicem na spacerze z dzieckiem, to możemy swobodnie korzystać z licznych placów zabaw. Chyba że to dziecko niepełnosprawne. Wtedy niby też możemy, ale inni ludzie pewnie będą dziwnie patrzeć. Rząd w trosce o nich i ich dzieci likwiduje przecież klasy integracyjne, co sugeruje, że miejsce niepełnosprawnych obywateli gdzieś jest, ale raczej nie powinno być ono publiczne, a prorządowi publicyści już zabierają się za krytykę politycznie poprawnych kopert do parkowania dyskryminujących pełnosprawnych. Ale wszystko małymi krokami. I wolą większości. Totalnie bez opresji. Dla dobra i przyszłości ojczyzny.

 

„Nie wszyscy mogą być szczęśliwi”

 

Handmaids Tale, Yvonne Strahovski

zdj. cosmopolitan.com

Teatr i atrapy, jedne z najważniejszych narzędzi systemu totalitarnego. Wioski potiomkinowskie, sklejone z gówna i patyków, żeby zakryć biedę i rozpacz. Frazesy o demokratycznych wartościach i olśniewające wyniki gospodarcze. Gilead, jak każde państwo totalitarne wstydzi się swojego bezwzględnego reżimu tylko przed obcymi. Dlatego przeszywana spojrzeniem Komandora bohaterka Elizabeth Moss, June, opowiada wizytującej ambasadorce Meksyku, jak odnalazła szczęście w powołaniu podręcznej. Jak więziony przez Kim Dzong Una amerykański student, drżącym głosem wychwalający humanitarne warunki, jakimi raczy go północnokoreański wymiar sprawiedliwości.

Dopiero w szczerej rozmowie z June, Fred robi swoje prawdziwe wyznanie wiary. „Nie wszyscy mogą być szczęśliwi”. Nie wszyscy powinni. To sprzeczne wprost z Deklaracją Praw Człowieka, dla której prawo do poszukiwania szczęścia jest najbardziej podstawowym i niezbywalnym. Wszystkie te atrapy tradycyjnych wartości, bogobojności i zatroskania o przyszłość ludzkości, jak to domki z gówna i patyków, rozpadają się wreszcie w śmieć i widzimy całą bezczelną hipokryzję Komandora i jego braci w siusiaku. Każda podręczna zapraszana jest na nadprogramowe „ceremonie” do prywatnych gabinetów swoich panów, a na obrzeżach miast Gileadu prosperują nielegalne burdele dla wysoko postawionych oficjeli i polityków. A przekonane do uległości żony przymykają oko, póki wszystko zostaje w sferze domysłów i niedomówień. O tym, co żonami z tego serialu kieruje i o ich niesolidarności jajników, przeciwstawionej mdlącej systemowej solidarności plemników, można by zresztą poświęcić osobne, a równie długie studium.

 

„Jeśli nie chcieli zrobić z nas armii, nie powinni byli dawać nam mundurków”

 

Handmaids tale

„Opowieść podręcznej”, jak żadna inna godziwa opowieść, nie jest zupełnie pozbawiona nadziei. W tłumie zwyrodnialców i zobojętniałych mas przemykają zawsze dobrzy ludzie, a opór, jeśli tylko odpowiednio silny i liczny, potrafi przynieść rezultaty. Jeśli w kontrze do wszystkich ponurych lekcji, możemy wyciągnąć z historii świata coś pozytywnego, to prawidło, że wszystkie tysiącletnie rzesze kończą się znacznie wcześniej niż po tysiącu lat. Tym czy innym sposobem, wreszcie następuje przesilenie i przychodzi taki moment, że zmiana musi być, nawet jeśli na stałe, to na lepsze.

Dodaj komentarz