Większość historii o kolizji nauki i wiary ma to do siebie, że jedną albo drugą traktuje infantylnie i po macoszemu. W „Modyfikowanym węglu” religia jest niby tylko kolorowym tłem dla ogranej przez cyberpunk walki klasowej, ale to najciekawszy motyw w całej książce. Zamiast teologicznych wykrętów jest tu twarda konfrontacja dogmatów z faktami.

modyfikowany węgiel

Z twórców wysokobudżetowego science fiction ostatnio Ridley Scott w swoich nowych „Obcych” próbował dumać nad istotą kreacji i tym, jak ma się Bozia do genetycznej inżynierii, sztucznej inteligencji i ksenomorfa. Z bałaganu „Prometeusza” wyłaniało się kwaśne, ale pragmatyczne przesłanie. W cudzie życia naprawdę nie ma nic cudnego. To coś, co może powstać z kaprysu albo przypadku, bez rozmachu i miłości stwórcy. Cała ta elegia boskiego planu w trzecim akcie filmu nie przemawia jednak wcale do głównej bohaterki, która na koniec nadal chce wierzyć, że „musi chodzić o coś więcej”. Fenomenologia rozpływa się we mgle teologicznych rozważań i niezbadanych wyroków. W reszcie popularnej fantastyki filozofującej jest często podobnie. Ale nie w „Modyfikowanym węglu”, który (dotyczy książki i serialu) bardziej jest brutalnym cyberpunkowym akcyjniakiem niż rozprawą nad „istotą człowieczeństwa” jak jakiś „Blade Runner„, więc może dlatego odrzuca rezerwę i duchowe sentymenty.

Wyobraźmy sobie, że można na chwilę odstawić dogmaty, wtedy zgodzimy się, że trudno w ogóle określić moment, w którym zaczyna się życie; to zawsze będzie arbitralne. Nikt w awanturach na ten temat nie użyje jednak przewrotnego argumentu o trywialności cudu życia. Każdy zgubiony włos, obcięty paznokieć i zdrapany naskórek zawiera komórkę somatyczną z potencjałem na nowego, samodzielnie myślącego człowieka, którego można wyhodować zupełnie bez bożej interwencji. Z tematem świętości życia i nieśmiertelnej duszy klonów ludzkość postanowiła się jednak intelektualnie nie mierzyć i po prostu zamknąć temat zawczasu prawnym zakazem. Etycznie bądź religijnie uargumentowany wybór odrzucenia rzeczywistości, która nie zgadza się z dogmatem. Podobny rozjazd następuje w „Modyfikowanym węglu”.

AlteredCarbon_Kovacs

W świecie „Altered Carbon” wszyscy ludzie mogą zostać wskrzeszeni w nowym ciele, ale katolicy buntują się przeciwko tej rzeczywistości i narzucają sobie zakaz zmartwychwstawania. Wolą udawać, że życie i śmierć pozostają boską tajemnicą, a nie opanowanymi, strywializowanymi i spieniężonymi mechanizmami. Zabawny paradoks tej sytuacji polega na tym, że odrzucona nauka dostarcza dowodu na to, co religia utrzymuje od zawsze. Tak, człowiek jest czymś więcej niż wkładką białkową. Tak, ciało jest tylko powłoką. Tak, człowiek ma nieśmiertelną duszę, którą można zdefiniować, uchwycić i ocalić jako ciąg informacji. Ale to nie są odpowiedzi, których szuka religia.

Ludzie wiary w książce i serialu wolą, żeby dusza pozostała czymś niezdefiniowanym i mistycznym, a granica życia i śmierci nietknięta, choć w tym świecie to zjawiska z punktu widzenia nauki banalne jak wrzenie i zamarzanie wody. Wszystko dlatego, że religia nie szuka odpowiedzi ani dowodów. Mamy te akademickie ciekawostki, jak traktat Kurta Gödela, który dowodzi istnienia Boga rachunkiem różniczkowym, albo jak dowód ontologiczny Anzelma z Cantenbury, intelektualne ćwiczenie, które przyprawia o migrenę. Mamy tańczące słońca, płaczące figury sakralne i objawienia w oknach na poddaszu, które mają coś potwierdzać, tyle że religii nie zależy na faktach, a wiara jest z definicji brakiem pewności. Twarde dowody kłócą się z koncepcją dogmatu.

Słyszałem kiedyś księdza, który twierdził, że niewierzący tak naprawdę też wierzą, tyle że w co innego. Czarne dziury, brany wszechświata, wielkie wybuchy i ewolucję. Ale to chyba nie tak. Jak widać na przykładzie zgorzkniałych i szczęśliwych bohaterów „Modyfikowanego węgla”, różnica między wiarą a nauką to naprawdę różnica między błogosławieństwem niewiedzy i goryczą pewności.

Dodaj komentarz